Szalone RPG, w którym rybak poluje na twoją matkę. Maneater to definicja guilty pleasure
Twórcy RPG akcji muszą się dwoić i troić, by zwrócić na siebie uwagę. Jednym ze sposobów, aby się wyróżnić na tle konkurencji, jest obsadzenie gracza w nietypowej roli. Na przykład rekina ludojada, który rośnie w siłę, by dokonać zemsty...
„To RPG akcji z otwartym światem, w którym jesteś rekinem” – te słowa wystarczyły, by John Gibson z Tripwire Interactive „sprzedał” mi Maneatera podczas PC Gaming Show 2018. Prezentowana z uśmiechem wizja wcielenia się w tytułowego ludojada wyposażonego w unikalne drzewko rekinich umiejętności, a także potrafiącego siać terror nie tylko w wodzie, lecz również na powierzchni, natychmiast przykuła moją uwagę. Niemniej premiera tej gry w maju 2020 roku przemknęła niejako poza moim radarem, przez co w efekcie znalazłem dla niej czas dopiero półtora roku później, gdy mogłem ją sprawdzić w ramach Xbox Game Passa. Obecnie omawiany tytuł jest dostępny w abonamentach PlayStation Plus Extra i Premium, toteż uznałem, że warto zwrócić na niego uwagę osób opłacających subskrypcję Sony.
Początek krwawej przeprawy
Gdybym miał wybrać jedno słowo opisujące Maneatera, z pełnym przekonaniem postawiłbym na „absurd”. Zarówno opowiadana w grze historia (tak, gra o rekinie ludojadzie ma fabułę), jak i rozgrywka są zanurzone w oparach absurdu, co zauważamy już po pierwszych kilku minutach zabawy. Niedługo po rozpoczęciu przygody poznajemy bowiem swojego antagonistę, czyli okrutnego rybaka, który po złowieniu naszej matki pozbawia ją życia i wyciąga nas z jej brzucha. Jako że jesteśmy tylko małym rekinem, nie możemy zdziałać zbyt wiele, jednak po tym, jak nasz oprawca nas okalecza, odwdzięczamy się mu, odgryzając mu rękę. W ten sposób zyskujemy możliwość ucieczki do wody i przygotowania się na kolejne starcie ze swoim arcywrogiem. On sam również nie będzie jednak próżnował, toteż czeka nas ciężka i krwawa przeprawa...

Prawie jak film Davida Attenborough
Co by jednak nie mówić, Maneater to nie podwodne Baldur’s Gate, więc historyjkę tę śledzimy bez większego zaangażowania. Nie ma co ukrywać, że stanowi ona jedynie pretekst do dobrej zabawy. Całość została przedstawiona z perspektywy operatora kamery, który zawsze jest tam, gdzie trzeba, a także ma tendencję do wciskania obiektywu w nosy swoich „ofiar” i denerwowania każdego, kto znajdzie się w pobliżu. Wszystko to utrzymano w konwencji reality show z narratorem w postaci Chrisa Parnella (znanego z Ricka i Morty’ego czy Saturday Night Live), co okazało się strzałem w dziesiątkę, bo momentami ma się wrażenie, że gra się w przedstawioną w krzywym zwierciadle wersję filmu przyrodniczego z Davidem Attenborough.
Co ciekawe, pojawia się tu pewien walor edukacyjny. Czy na pewno wszyscy wiedzą, że wśród rekinów większość stanowią jajożyworodne i żyworodne, a gatunki należące do jajorodnych są w mniejszości? Ja wiedziałem (tak było, nie kłamię!), ale znam kogoś, kto nie wiedział. Przez to scena „cesarskiego cięcia” w wykonaniu złego rybaka sprawiła, że w głowie tej osoby natychmiast zaczęły kotłować się pytania i chęć doedukowania się w tym zakresie.

Ewolucja w krzywym zwierciadle
O ile tę jedną scenę można potraktować jako walor edukacyjny Maneatera, o tyle nie uznałbym już za takowy jednego z głównych elementów rozgrywki, jakim jest ewolucja naszego ludojada. To bowiem kolejny dowód na to, jak absurdalna jest ta gra.
Rozwój protagonisty uzależniono od jedzenia. Pożerając drapieżniki, nasz ludojad nie tylko stopniowo rośnie, lecz również pnie się w łańcuchu pokarmowym. Ponadto z czasem rozwija się na sposoby, o jakich matka natura nawet nie śniła, dorabiając się między innymi kostnego pancerza chroniącego go przed atakami wrogów czy opanowując elektryczność i umiejętność rażenia nieprzyjaciół prądem. Wszystko to znajduje odzwierciedlenie w jego wyglądzie, w związku z czym pod koniec gry tylko z daleka nasz rekin przypomina rekina, a z bliska – zmutowaną bestię, przed którą rekin z filmu Szczęki uciekłby w popłochu (i prawidłowo, bo w przeciwnym wypadku mógłby zostać jej obiadem).
A skoro mowa o Szczękach – jest jeszcze jedna kwestia, która wyróżnia naszego podopiecznego na tle innych rekinów. Film Stevena Spielberga nauczył nas bowiem, że najskuteczniejszym sposobem na rekina ludojada jest niewchodzenie do wody. Niestety (dla naszych ofiar) – tutaj to nie działa. Co prawda nasz rekin nie powtarza manewru sprzed 400 milionów lat i nie zmienia się w zwierzę lądowe. Niemniej na powierzchni może przetrwać naprawdę długo, co pozwala mu atakować ludzi przebywających na plażach bądź relaksujących się na łodziach. Natomiast z dala od wody przemieszcza się w charakterystyczny sposób, „rzucając” się po ziemi. Dokonując krwawej rzezi na powierzchni, nie jesteśmy jednak bezkarni. Z czasem naszym śladem ruszają między innymi uzbrojeni po zęby żołnierze, którzy mogą nas zmusić do ucieczki.

Kompaktowa przygoda
Maneater nie jest najbardziej rozbudowaną produkcją ostatnich lat. Niestety, nie jest też najbardziej urozmaiconą grą z otwartym światem. Owszem, same lokacje okazują się różnorodne, bowiem znajdziemy wśród nich zarówno nadmorskie plaże oraz zatokę, jak i bagna bądź doki przemysłowe. Choć dookoła nas nie ma więc nudy, ta jednak z czasem wkrada się do rozgrywki, którą oparto na prostym schemacie „eksploruj, walcz, jedz i, ewoluuj”.
Z drugiej strony pływa się tu naprawdę przyjemnie (mimo że to zupełnie inna gra, podczas zabawy miałem skojarzenia z Ecco the Dolphin), a możliwość pożerania w ilościach hurtowych adwersarzy, którzy jeszcze niedawno pełnili funkcję bossów (ach, ta ewolucja i jej dobrodziejstwa!) potrafi sprawić naprawdę sporo satysfakcji. Inna rzecz, że kompaktowe rozmiary Maneatera powodują, iż gra się kończy, zanim tak naprawdę zacznie nas nudzić. Można ją bowiem przejść w około 10 godzin, a jej „wymaksowanie” to zadanie na mniej niż 15 godzin.
Na koniec dodam, że po premierze Maneater cierpiał na szereg bolączek. Ja jednak przechodziłem go z opóźnieniem, dzięki czemu na szczęście nie musiałem mierzyć się z żadnymi problemami technicznymi. Do dzisiaj nie ma już po nich śladu.

Absurd, ale w granicach rozsądku
Uznałem, iż nie byłbym sobą, gdybym nie zasygnalizował jeszcze, że choć natężenie absurdu w Maneaterze jest wysokie, to jednak gra została wykonana na tyle umiejętnie, iż nawet osobie, która preferuje produkcje traktujące się nader poważnie, zwyczajnie chce się w to grać. A nie jest to, niestety, regułą.
Być może ktoś uzna to stwierdzenie za kontrowersyjne, lecz w moim odczuciu z podobnym zadaniem nie poradzili sobie autorzy Goat Simulatora. Sprawdziłem wszystkie części tej serii i z przykrością stwierdzam, że motywację do rozgrywki w obu przypadkach traciłem po niespełna dwóch godzinach „zabawy”. Winą za taki stan rzeczy obarczyłbym nietrafiający do mnie humor, a także fakt, iż dzieła Coffee Stain Studios postrzegam bardziej jako wirtualne place zabaw niż gry wideo, które przechodzi się od początku do końca.
Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że kozy to fajne zwierzęta. Choć gdybym miał wybierać, czym chciałbym zostać w kolejnym wcieleniu, pewnie postawiłbym na rekina (ludojada oczywiście).
