Dużo magii, szkarłatna zalewa i szczypta Bruno Marsa. Shang-Chi pokazuje, że głupota ma swój urok
- Shang-Chi udowadnia jak urokliwy może być brak logiki
- Dużo magii, szkarłatna zalewa i szczypta Bruno Marsa
Dużo magii, szkarłatna zalewa i szczypta Bruno Marsa
W Shang-Chi dominuje szkarłat i błękit. Symbolika takiej kolorystyki nie należy do nader wyszukanych – ot, zwykłe odniesienie do dwoistości dziedzictwa głównego bohatera, czerpiącego swoją siłę z tego, co przekazało mu każde z rodziców. W scenach walki sprawna żonglerka obiema barwami (czasem z dodatkiem odcieni żółci) wypada jednak nieprawdopodobnie efektownie. Shang-Chi z pewnością nie jest najlepszym filmem Marvela, ale chyba też nigdy wcześniej CGI nie wyglądało tak dobrze.
Jeżeli boicie się, że Ta Lo (magiczny wymiar z filmu) to kopia Wakandy, muszę Was uspokoić. Zarówno samo miejsce, jak i jego mieszkańcy to zupełnie inna bajka. Shang-Chi zdecydowanie nie jest azjatycką wersją Czarnej Pantery, tylko produkcją z własną tożsamością. Może zmagającą się ze wspomnianymi wyżej niedostatkami logiki, ale na pewno wyrazistą. Zarówno pod względem wizualnym, jak i muzycznym. Ścieżka dźwiękowa umiejętnie łączy wpadające w ucho współczesne kawałki i nastrojowe kompozycje instrumentalne. Jestem pewien, że soundtrack z Shang-Chi szybko wyląduje na tysiącach playlist. I to nie tylko tych składanych przez fanów MCU.
Cretton pyta widzów, czy odmóżdżacz może zachwycać...
Destinowi Danielowi Crettonowi udało się stworzyć film tak przyjemny w odbiorze między innymi dzięki świetnej obsadzie. Najsłabiej wypada akurat Simu Liu (czyli tytułowy Shang-Chi), choć widać, że aktor robił, co mógł, by z wyjętego rodem z RPG protagonisty wydobyć coś więcej. Bardzo dużo czasu ekranowego ma Awkwafina, wbrew przypuszczeniom budując postać daleko wykraczającą poza ramy bohaterki-gagu. Dorównuje jej legendarny Tony Chiu-Wai Leung. Może zabrakło tu trochę miejsca dla debiutującej (!) Meng’er Zhang, ale też całkiem prawdopodobne, że i z graną przez nią postacią Feige wiąże dalekosiężne plany. Cały show i tak kradnie kilkoma scenami persona znana już z MCU, ale kto zacz, musicie przekonać się sami. Zawiedzeni na pewno nie będziecie!
Na parę chwil na ekranie pojawiają się też niektórzy z Avengerów. Ich role nie wykraczają poza epizody, ale dla fanów, którzy śledzą ich losy trochę dłużej, to i tak nie lada gratka. Po wydarzeniach z Shang-Chi skład superbohaterskiej drużyny wzbogacił się zaś (prawdopodobnie) o więcej niż jednego członka. Nie żebym narzekał. Wbrew wcześniejszym obawom herosi z filmu wcale nie okazali się kolejnymi generycznymi wojownikami, a postaciami z krwi kości. Osobiście żałuję tylko, że zupełnie przy okazji Shang-Chi definitywnie rozwiał wątpliwości dotyczące kanoniczności (przynajmniej w kontekście głównej linii czasowej) Agentów T.A.R.C.Z.Y. Szkoda, ale to było do przewidzenia od dłuższego czasu.
...i odpowiada, dlaczego tak
Koniec końców Shang-Chi okazał się kawałkiem niesamowicie efektownego fantasy z elementami science fiction (albo odwrotnie – zależy, jak na to spojrzeć). Możecie się na nim świetnie bawić... jeżeli nie będziecie za wiele myśleć o pozbawionym elementarnej logiki zachowaniu bohaterów. Ale hej, przecież nie każdy film musi zachwycać fabułą, prawda? Szczególnie gdy owe scenariuszowe braki wynagradza tak imponująca warstwa wizualna. Shang-Chi może nie ma za wiele sensu, ale co z tego, skoro tak urokliwego odmóżdżacza nie było w kinach od dawna.
OD AUTORA
Idąc na Shang-Chi do kina (swoją drogą – nawet w dniu premiery światowego, bądź co bądź, hitu niemal zupełnie opustoszałego), nie spodziewałem się wiele. I choć rozczarowało mnie sporo rozwiązań fabularnych, kiedy już wyłączyłem myślenie, bawiłem się lepiej niż na którymkolwiek z dotychczasowych dzieł MCU. I wcale nie chcę przez to powiedzieć, że te oglądało się źle. Po prostu Shang-Chi urzekł mnie bardziej.


