Nowy Predator to dobry film, który zdradza jeden bardzo niepokojący trend
Stary, dobry Predator ma ostatnio zdecydowanie więcej szczęścia niż Obcy, choć Romulus był całkiem do rzeczy. Pogromca zabójców kontynuuje tendencję zwyżkową kosmicznego łowcy, a jednocześnie zaczyna się niebezpiecznie kojarzyć z Marvelem.
Obcy i Predator złapali długoletnią zadyszkę, ale jak się tak przyjrzeć, trzeba przyznać, że historie o łowcy, z pominięciem Alien versus Predator i Predatora z 2018 wypadły całkiem solidnie, podczas gdy Prometeusz czy Obcy: Przymierze były mocno pretensjonalne (choć Obcy: Romulus już daje radę, jest tylko nieludzko odtwórczy). Prey okazał się naprawdę przyzwoity, a Predator: Pogromca zabójców to z kolei bardzo porządny, pełnometrażowy film animowany, który świetnie się ogląda, bo niemal do samego finału oddaje ducha tego, czym opowieści o kosmicznym łowcy powinny być. Niemal, gdyż pod koniec dopada go choroba nękająca ostatnio wiele produkcji. Paskudztwo to objawiło się w stadium nieinwazyjnym, ale zwiastującym kłopoty w przyszłości.
Uwaga! By wyjaśnić, w czym rzecz, będę musiał uciec się do spoilera czy dwóch, ale to w dalszej części i zostaniecie uprzedzeni w odpowiednim miejscu.
Zabójcy zabójców zabójców
Predator nie należy do serii, które możemy posądzać o jakąś wybitną intelektualną głębię, bo to przecież historyjki o terkoczącym jak diesel na postoju, kosmicznym wymiataczu, który poluje na wojowników (a najczęściej po prostu zbirów) z Ziemi. Czyli walka, gore, akcja, horror. Tylko że gdy przyjrzymy się bliżej, okazuje się, że stał za tym całkiem finezyjny pomysł.
Obraz Johna McTiernana zaczynał bowiem jak nieoficjalny sequel Commando, gdzie Arnie i inne testosterony z ejtisowych plakatów robią to, do czego zostały stworzone – czyli paradują po dżungli z armatami odczepionymi od helikopterów i prują do wszystkiego, co się rusza. Tyle że sprytnie ich tu wykorzystano – do dekonstrukcji typowego, hollywoodzkiego gunporno i bezrefleksyjnej demolki – i to w taki sposób, że ludzie się tym zachwycają jak redpillowcy Fight Clubem.
Najlepiej pokazywała to scena, w której przestraszeni komandosi Dutcha (Schwarzenegger), jeszcze nie wiedząc, z czym mają do czynienia, walą z najcięższych nawet armat Panu Bogu w okno, w nadziei, że trafią to, co poluje na nich w dżungli. Oryginalnemu Predatorowi towarzyszył też prosty przekaz – kiedy zgrywasz drapieżnika, może się okazać, że zaraz podpłynie do ciebie większa ryba w nadziei na porządne wyzwanie. Podobne treści z przeniesieniem w miejski krajobraz bezprawia pokazywał drugi Predator oraz Pianista kontra Predator, przepraszam, Predators.
Już Predator 2 sugerował, że crossover z Obcym może się wydarzyć i niestety się wydarzył. Dwie części Alien vs. Predator nie dość, że były o niczym i próbowały niezgrabnie powiązać te dwa uniwersa (w komiksach i grach wyszło to zdecydowanie lepiej), to jeszcze rozmyto w nich unikalny charakter potworów, choć teoretycznie powinny działać jak złoto.
Zmierzam do tego, że poszerzenie uniwersum o potężną, rozpasaną mitologię zawsze kusi, bo to pole do popisu dla różnych wrażliwości i twórców – oraz przede wszystkim dla księgowych i prezesów, którzy potrzebują premii. W przypadku horrorowych antologii takie zabiegi wymagają jednak ogromnego planowania i wyczucia, którego ewidentnie zabrakło. Fabuła bazująca na kosmicznym straszydle lepiej się sprawdza, gdy zachowuje antologiczny charakter. Gdy powiązanie między poszczególnymi historiami jest raczej luźne i tylko w tle. Jak w serialu True Detective, gdzie każdy sezon traktuje o czymś innym. Taki zabieg nie zamęcza nas opowieściami o jakichś predatorskich dynastiach, bogach, kulturach, społeczeństwie, polityce i innych takich, które powinny być dobrze przygotowane, ale jednak pracować w tle. Pozwala to serwować historie o przemocy i ludziach się nią parających.
Czymś takim był Prey, przynajmniej do pewnego stopnia. I czymś takim przez większość czasu okazuje się Predator: Pogromca zabójców. W przełożeniu na polski tytuł brzmi to pretensjonalnie, ale aż do końcówki to jedyny problem, jaki miałem z tym filmem.
Przemoc na Ziemi
Oto dostajemy film, który mógłby nakręcić Jim Jarmusch, gdyby chciał brać się za animowany horror akcji i zapatrzył się na McTiernana. Pogromca zabójców Dana Trachtenberga zaczyna jako antologia, jako trzy historie pozornie powiązane tylko tym, że opowiadają o starciu „wojowników” z różnymi Predatorami (oraz szybkimi przebitkami ze wspólnej klatki). Na pierwszy ogień idzie wikińska tarczowniczka, brutalna przywódczyni plemienia, której pozornie w głowie tylko walka i zemsta. Druga historia przenosi nas do feudalnej Japonii i starcia dwóch braci o odmiennym podejściu do bojowej tradycji, a trzecia pokazuje w akcji drugowojennego amerykańskiego pilota, przy którym Maverick to wzór dyscypliny.
Każda taka opowiastka mogłaby być odcinkiem serialu pokazującego Predatorów polujących na rozmaitą „zwierzynę” naszego globu – i świetnie by się to sprawdziło jako zbiór opowiadań z całkiem zgrabnymi puentami o cenie, jaką się płaci za wstąpienie na drogę wojownika – mimo widowiska, więcej tu straty niż chwały. To perspektywa oraz przeżycia i dojrzewanie tych ludzi dają opowieściom duszę. Na koniec jednak w całkiem prosty i zgrabny sposób połączono te opowiastki i podobało mi się, jak w ogniu walki wybrzmiały bariery językowe, kulturowe oraz te związane z odmiennością epok. Pogromca zabójców to po prostu kawał porządnego kina, które ładnie pokazuje paradoksy przemocy, nie tracąc przy tym horrorowo-akcyjniakowej werwy oraz narracyjnej dyscypliny.
Przeniesienie całości na niwę animacji okazało się strzałem w dziesiątkę – historie nie straciły nic z dzikości i brutalności oryginałów, a twórcy mogli poszaleć z montażem, ciekawymi ujęciami i zabawami formalnymi. Jednocześnie warto zaznaczyć, że choć Pogromca zabójców stylem mocno przypomina Arcane i Spider-Many z Milesem Moralesem, to jednak utrzymuje zdecydowanie surowszą poetykę. Nie uświadczycie tu neonowych przebitek, a jedynie ładnie i pomysłowo kadrowany obraz, który – jeśli już skręca w stronę wizualnych metafor – robi to subtelniej. I to wszystko wciąż wygląda bardzo plastycznie, obłędnie wręcz dobrze, tym samym udowadniając, że ten typ animacji broni się doskonale nawet bez bajeranckich eksperymentów.
Przy tym animatorzy, artyści i projektanci zadbali, by w każdej historii było coś unikatowego, a to, co zobaczymy, jeśli chodzi o samych Predatorów, powinno ucieszyć fanów łowcy (nie wiem, czy mogę to samo obiecać prawdziwym ultrasom) – jest spójnie i kreatywnie. Do tego bardzo dobrze zrealizowano dźwięk, dialogi, zabawę językami i dobrano porządnych aktorów.
Same plusy zapewniają naprawdę udany seans, który zwyczajnie wciąga, i tylko jedna poważna wada, poza tłumaczeniem polskiego tytułu, psuje obraz całości.
Zaleciało Marvelem
(To tu zaczynają się spoilery).
Problemy pojawiają się w ostatnich minutach filmu. Widzicie, niby bohaterowie dostają emocjonalne domknięcie swoich wątków, ścieżek wojownika – a wraz z tym szansę na rozwój. I to w sumie bardzo dobrze wybrzmiewa jak na obraz, w którym najbardziej liczą się starcia na ostre. Jednocześnie jednak zakończenie jest zbyt... otwarte. Pewna scena z jednej strony spełnia funkcję znaczeniową – pokazuje, że cykl przemocy się nie kończy – z drugiej buduje niepewność co do losu bohaterów – i to, niestety, nie w ten sposób, który dopisuje dodatkowe punkty do puenty, tylko sugeruje, że ciąg dalszy nastąpi...
Coś podobnego zrobiono z jeszcze jednym wątkiem, którego rozwinięcie zostaje zaznaczone w epilogu, wyglądającym jak typowa ponapisowa scenka Marvela – ze smaczkami, nawiązaniami i starymi znajomymi.
Nie zrozumcie mnie źle, otwarte zakończenia, o wydźwięku których można dyskutować, to kapitalna sprawa – i świetnie się to sprawdza w dziełach z pogranicza akcji, horroru i SF. Sęk w tym, że tutaj zastosowano to nie jako zabieg rodem z horroru, tylko jako wyjęte z MCU ogłoszenie, że ciąg dalszy nastąpi w następnym odcinku. A to już odbiera wartość pojedynczej historii. Znaczy, owszem, mam wrażenie, że fani Predatora od dawna czekali na to, aż ktoś ładnie pospina ich ukochane, drapieżcze uniwersum – ale mogą się na tym przejechać, nawet jeśli następne obrazy z serii będą dobre.
Spajanie antologicznych historii bywa trudne. W przypadku Marvela się udało, bo był to kociołek pełen wielobarwnych składników – postaci o wyrazistych osobowościach i odmiennych, tak wizualnie, jak i w zastosowaniu, mocach. Uniwersum Predatora może nie mieć tyle pary, by ciągnąć w stronę epickich historii, tu raczej liczy się swego rodzaju akcyjniakowa „intymność”, w której kilku odszczepieńców i zabijaków przechodzi test zdolności bojowych, zaradności, człowieczeństwa i odporności psychicznej. Tak jak Dutch z „jedynki”, Mike Harrigan (Danny Glover), Royce (Adrien Brody) z Predators czy Naru (Amber Midthunder) z Preya.
Oczywiście mogę się mylić i pokazywanie mitologii oraz budowanie wielkiej metanarracji wyjdzie całości na dobre, ale będzie wymagało takiego skupienia, uważności i kalkulacji, że nie wiem, czy ktokolwiek temu podoła – a już na pewno historie o Predatorze stracą ten swój tajemniczy i brutalny pierwiastek starcia z nieznanym. I to już może być coś wielkiego – ale na pewno nie będzie to pełnowartościowy następca Predatora.
Tak że gdy sięgamy po Pogromcę zabójców, możemy na niego patrzeć dwojako – jako na bardzo solidne filmidło, które zapewni mnóstwo ejtisowej radochy, oraz jak na pięknie opakowaną złą wróżbę. I dopiero następne projekty z tej stajni zweryfikują, czy ja tu sobie tylko kraczę, czy – niestety – będę miał rację. Na razie pozostaje cieszyć się porządną dawką zmagań z Predatorami w animowanej oprawie.