Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Hyde Park 12 grudnia 2001, 11:45

autor: Shuck

Czarno-białe sny - opowiadanie SF

W piwnicy było ciemno i wilgotno. Wokoło stały drewniane skrzynki, niegdyś wypełnione butelkami. Nie było ich widać - jedynie zapach mokrego, butwiejącego drewna zdradzał ich obecność. Butelki zdradzał hałas, jaki powodowały przy najlżejszym ruchu nogi...
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.

Gruz miasta uciekał w tył. Tutaj betonowe płyty autostrady były rzadziej spękane od minionego gorąca. Dało się po nich jechać. Szybko. Wskazówka szybkościomierza wspięła się do dwustu kilometrów i ciągle pięła się dalej. Jeszcze dużo wolnego miejsca pod butem. Na pustym fotelu pasażera podrygiwał w takt przejeżdżanych płyt ręczny karabin maszynowy. Znalazł go jeszcze na parkingu. Przy wylocie. Mężczyzna, który go trzymał starał się przed czymś obronić. Ale bez większego zdecydowania. Magazynek był pełny. Lecz broń trzymał do samego końca. Kurczowo. Jacek musiał mu wyłamać zastygłe palce. Nie wiedział, po co zabrał tę broń. Po prostu chciał ją mieć przy sobie. Nigdy wcześniej takiej nie miał. Pomyślał, że będzie się czuł bezpieczniej w podróży. W podróży do drugiego miasta. Kilkaset kilometrów dalej. Przed nim szeroka, pusta autostrada. Żadnych obcych wozów. Wszystko zdmuchnięte gdzieś daleko. Samochody były w mieście, musiały być i tutaj. A może nie było? Wokoło pustynia, zszarzały piasek, kikuty drzew. Jakby Ziemia zataczając się po swojej orbicie wsparła się o Słońce.

Przebył blisko trzysta kilometrów. Podniecenie ustąpiło miejsca zmęczeniu. I pamięci. Lubił się kochać wieczorami ze swoją żoną. W ogóle ją kochał. Nawet jej to chyba kiedyś powiedział. Zwolnił i zatrzymał samochód na poboczu. Z przyzwyczajenia. Mógł się rozłożyć na środku autostrady z namiotem. Położył oparcie fotela, na klatce przytrzymał sobie karabin. Dobry karabin, niezawodny. Skonstruowali go Rosjanie. I poszedł spać w swoim samochodzie. Wspaniałym samochodzie. Jego wyprodukowali Włosi. Czy jedni i drudzy też zgięli? Karabin i samochód. Czy to wszystko co pozostało z jego cywilizacji?

O świcie ruszył w dalszą drogę. Od czasu do czasu nie mógł się oprzeć pokusie włączenia radia i przelecenia się po skali. Za każdym takim eksperymentem znajdował jedynie szum i trzaski. Nie podniosło go to na duchu. Był sam. Nadzieja znalezienia żywej duszy w innym mieście nikła z każdym przejechanym kilometrem. Nadzieja dowiedzenia się, co się wydarzyło. Nadzieję, że za chwilę się obudzi stracił już dawno. Z wolna w jego umyśle kiełkowała inna myśl. Inne spostrzeżenie. Niebezpiecznie go podniecające i przyćmiewające straszliwą tragedię, której był jedynym świadkiem. Starał się o tym nie myśleć. Nie widzieć tego w ten sposób. Było to nieludzkie. I trwożąco, wstydliwie miłe. Był sam. Ani za chwilę, ani w ogóle na drodze nie pojawi się żaden policyjny patrol, który go zatrzyma. Jedzie doskonałym samochodem, którego nie kupił. Spogląda na spoczywający obok karabin, którego nie wolno mu mieć. Coraz większy teren, coraz dalszy dystans należy do niego. Może cała planeta. I tylko szkoda, że nie może tego uczucia podzielić z Agatą. Wtedy byłoby wszystko w porządku.

W mieście, do którego wjeżdżał, mieszkał jego brat. Niegdyś. Do niedawna. Rozmawiał z nim przez telefon dopiero co. Tydzień temu? Może trochę dawniej? Starali się umówić na wypad do zajazdu znajdującego się niemal dokładnie w połowie drogi pomiędzy ich miastami. Tak żeby się tam spotkać, spić w trupa, odespać i wrócić w domowe pielesze. To był dobry brat. Był. Miasto, do którego wjeżdżał, niczym nie różniło się od jego rodzinnego. Od teraz. Było zrównane z ziemią. Z identyczną skrupulatnością. Jacek porzucił zamiar odnalezienia domu brata. Nie było sensu. Był strach, że go znajdzie. Skierował się do śródmieścia.

Drogę przegrodziła mu serpentyna zjazdów z autostrady. Zburzona. Zatrzymał wóz, otworzył drzwiczki i spuściwszy nogi na beton sięgnął do kieszeni po papierosy. Coś zabzyczało i na policzku przysiadła mu mucha. Uderzył odruchowo ręką. Spojrzał jak zmiażdżony owadzi korpusik opada na ziemię. Zmroził go dreszcz. Zabił muchę. Poczuł się, jakby zabił człowieka. Pomyślał, że zabił może ostatnią muchę na planecie. Głupstwo, niemożliwe, żeby coś unicestwiło całe życie całej planety. Pocieszył się. I zaklął, by stłumić nieznane mu wcześniej wyrzuty. Mucha leżała pomiędzy jego nogami. Martwa. Znowu pasowała do otaczającego ją świata. Sięgnął za siebie po karabin i wstał zarzucając go sobie na ramię. Włożył do ust papierosa i szukając po kieszeniach zapałek ruszył przed siebie spacerowym krokiem. Zawsze wszystko gubił. Potrafił zgubić łyżkę przy obiedzie. Agata wszystko znajdowała. I nigdy nie miała do niego pretensji. O to. Zirytowany przysiadł na większej kupce gruzu. I znalazł zapałki. Wysupłał jedną z pudełeczka. Ale nie zapalił. Przeszkodził mu jakiś odgłos. Coś zaszurało. Poderwał się na nogi. Zapałki rozprysnęły się na wszystkie strony. Zerwany z ramienia karabin trzasnął zamkiem. Przyzwyczajał się do posiadania broni. Mile podniecająca świadomość. Fragment ruin u jego stóp poruszył się i począł osypywać. Coś starało się wydobyć na powierzchnię. Ktoś. Rzucił się na pomoc. Komuś. Odgruzowana klapa stanęła otworem. Para oczu. Twarz. Ludzka twarz. Zapuchnięta, niedowidząca. Ale zaczynająca widzieć. Rozglądać się wokoło. Przenosząca spojrzenie z Jacka na zniszczenia i z powrotem na kucającego ponad nią Jacka. Przerażenie mieszające się ze zdumieniem. I mocna woń alkoholu z ust obcego mężczyzny. Drugiego człowieka.

Borys „Shuck” Zajączkowski