Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Hyde Park 2 czerwca 2008, 13:23

autor: Mateusz Zdanowicz

Sweeney Todd - recenzja filmu

Reżyser odgrzewa historię Benjamina Barkera – uznanego londyńskiego golibrody – niesłusznie skazanego na wygnanie i brutalnie oddzielonego od ukochanej żony i córki. Fryzjer powraca po 15 latach...
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.

22 lutego na ekrany kin w... no właśnie – nie w całym kraju, ale nie o dziwnym zachowaniu dystrybutora mam zamiar tu pisać. W każdym razie tego dnia miała miejsce oficjalna polska premiera najnowszego filmu znanego i – mniej lub bardziej – lubianego reżysera Tima Burtona.

Ten charakterystyczny twórca obrazów tj. Edward Nożycoręki czy Miasteczko Halloween tym razem wziął na warsztat broadwayowski musical z końca lat siedemdziesiątych wieku dwudziestego. Musical ów (opowiadający dzieje Sweeney Todda – golibrody pałającego rządzą zemsty), autorstwa Stephena Sondheima odniósł duży sukces i doczekał się wielu remake’ów, zarówno na scenie jak i na małym ekranie. Pierwszym odważnym, który zdecydował się przenieść losy zabójczego fryzjera do kin jest właśnie pan Burton. Jak sam rzekł, postanowił to uczynić po przesłuchaniu ścieżki dźwiękowej z oryginalnego spektaklu. Następnie przesłał ją swojemu „ulubionemu” aktorowi – Johny’emu Deppowi, którego również urzekła śpiewająco opowiedziana mroczna historia... i tak powstał Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street.

Najnowsze dzieło Tima Burtona – jako że w całości opiera się na tekstach ze scenowego pierwowzoru – ani trochę nie odbiega od oryginalnego spektaklu. Reżyser odgrzewa historię Benjamina Barkera – uznanego londyńskiego golibrody – niesłusznie skazanego na wygnanie i brutalnie oddzielonego od ukochanej żony i córki. Fryzjer powraca po 15 latach, ale – ponieważ jak wiemy, czas zmienia ludzi – nie jest już tym samym człowiekiem. Nie jest już uprzejmym i pogodnym panem Barkerem, lecz posępnym i żądnym krwi Sweeney Toddem, którego jedynym celem jest ukaranie ludzi, którzy zniszczyli mu życie.

Tak właśnie przedstawia się fabuła filmu. Fabuła, która nie jest może mistrzostwem i nie trzyma w napięciu tak, że widz dostaje skurczów, ale która potrafi urzec i zainteresować. A o to przede wszystkim chodzi, prawda? Podczas seansu nie nudziłem się w ogóle. Ani podczas pierwszej połowy – która według wielu krytyków jest właśnie nużąca, ani oglądając dalszy ciąg w filmu. Szczególnie ciekawe są ostatnie sceny. Zakończenie jest naprawdę zaskakujące i robi wrażenie.

Wrażenie robią też aktorzy. Poza młodzieńcem grającym Antka żeglarza, wszyscy spisali się świetnie. Johnny Depp jako zgorzkniały demoniczny golibroda wypadł naprawdę przekonująco. W jego oczach dawała się zauważyć żądza zemsty będąca jego jedynym źródłem życiowej energii. Równie dobrze – a może nawet odrobinę lepiej – zagrała Helena Bonham Carter. Pani Lovett w jej wykonaniu zaciekawia, bawi, porusza i wzrusza. Zaskoczeniem było dla mnie wystąpienie Sachy Barona Cohena. Zdawać się może, że postać włoskiego fryzjera została wymyślona na potrzeby filmu specjalnie dla niego. Epizody z tym aktorem wypadły bardzo dobrze, dodając smaczku i tak dobrej grze aktorskiej w filmie.

Lecz gra i zdolności aktorskie występujących gwiazd to jedno, a umiejętności wokalne to drugie. Na szczęście aktorzy postarali się i nie wypadli gorzej od swych scenicznych archetypów. Ścieżka dźwiękowa naprawdę przypadła mi do gustu. Melodie, teksty, wykonanie – wszystko prezentuje się bardzo dobrze. Nie będę tłumaczył dlaczego, gdyż mija się to z celem. Muzykę odbiera się bardzo subiektywnie. Bardziej niż obraz. Dlatego fan Piotra Rubika będzie słuchał swego idola wbrew całemu światu, bo po prostu taka muzyka mu się podoba. Kwestia muzyki w tym filmie to po prostu kwestia gustu. I cóż, z całą pewnością w nowym filmie Burtona odgrywa ona najważniejszą rolę, bo film ten jest przecież musicalem. Od piosenek i tego, jak ich wykonanie spodoba się widzowi, zależy jak odbierze on film jako całość. Jeśli komuś soundtrack Sweeney Todda wyda się porównywalny z dokonaniami Mandaryny bez playbacku, to przez to wyrobi on sobie negatywne zdanie o całym obrazie. Jest to zresztą zrozumiałe, bo muzyka w tym filmie gra główną rolę, a jeśli kogoś będzie ta muzyka denerwować, to nie będzie on zapewne dostrzegał innych licznych plusów burtonowskiego tworu.

A do tych plusów – oprócz wymienionych już fabuły i obsady – doliczyć trzeba klimat filmu. Klimat towarzyszący od początku do końca. Mnie Burton trafił tym właśnie klimatem. To właśnie ta mroczna, a miejscami pseudomroczna atmosfera w połączeniu z muzyką i wokalnymi dokonaniami aktorów sprawiły, że film tak mi się spodobał. Reżyser genialnie wymyślił sobie i stworzył ciemny i gotycki dziewiętnastowieczny Londyn razem z jego szarymi, znudzonymi obywatelami. Na klimat składa się też zauważalny czasem czarny humor – chociażby w scenie, w której padają pomysły na składniki ciast... Świetnym pomysłem była też krew. Krew której miejscami specjalnie jest za dużo i której jaskrawy, nienaturalny kolor kontrastuje z brudnym i ciemnym otoczeniem. To wszystko nadaje całemu obrazowi cechy mrocznej baśni. I właśnie to wszystko tak mnie urzekło, choć wielu właśnie to do filmu zniechęca.

Nie powiem, że film spodoba się fanom Burtona. Nie powiem, że film spodoba się fanom musicali. Szczerze mówiąc – nie mam pojęcia, jakimi preferencjami powinna odznaczać się osoba, której spodoba się Sweeney Todd. Wiem tylko, że jedni się nim zachwycą, a inni nazwą totalną porażką i nie dostrzegą w nim nic godnego uwagi. Bo żeby się spodobał, trzeba uchwycić jego specyficzny klimat. Ja oglądałem go z wielką przyjemnością i zaciekawieniem. Burton trafił mnie, chciałoby się powiedzieć „swoim” czyli „burtonowskim” klimatem, ale jednak nie... Zostałem trafiony klimatem „słinejowskim”. Trafiony i zatopiony.

Zdenio