autor: Maciej Jałowiec
Command & Conquer: Red Alert 3 - recenzja gry
Rzuć w kąt uprzedzenia, przestań patrzeć na nowe RTS-y przez pryzmat starych gier studia Westwood i daj się wciągnąć w trzecią już część kultowej wojny między Aliantami i Sowietami. Naprawdę warto.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Command & Conquer: Red Alert 3, jak inne gry wydawane przez Electronic Arts, tuż po zapowiedzeniu zostało naznaczone pewnym piętnem. Gracze szybko stwierdzili, że zadaniem tytułu będzie tylko i wyłącznie napchanie kieszeni producenta, bez względu na to, co o grze powiedzą jej odbiorcy. Co więcej, miała być to trzecia już część wyśmienitej serii RTS-ów. Pojawiło się zatem ryzyko, że RA3 nie przeskoczy poprzeczki ustawionej wysoko przez wcześniejsze odsłony cyklu. Jakby tego było mało, odpowiedzialne za powstanie C&C studio Westwood zostało wchłonięte przez EA, stając się w oczach graczy swoistym męczennikiem. Ot, przepis na katastrofę gotowy.
RA3 rzeczywiście może stać się taką katastrofą, jeśli – odpalając tę grę – będziesz oczekiwać zwiększonej dawki tego, czego dane Ci było zaznać w RA i RA2. Zostaw więc uprzedzenia za drzwiami, wytrzyj łezkę i na chwilę odpuść sobie sentymenty. Wszystko po to, aby nic nie denerwowało Cię podczas zabawy przy naprawdę solidnie wykonanej strategii czasu rzeczywistego, jaką jest Command & Conquer: Red Alert 3.
Cała zabawa zaczyna się od poznania zalążka fabuły, który jest wspólny dla wydarzeń przedstawionych we wszystkich trzech kampaniach. W chylącym się ku upadkowi Związku Radzieckim dwóch rosyjskich dowódców, panowie Czerdenko (Tim Curry) i Krukow (Andrew Divoff), udaje się do podziemi moskiewskiego Kremla, gdzie od dwunastu miesięcy budowany jest wehikuł czasu. Pomimo protestów twórcy machiny, doktora Zelinsky’ego (Peter Stormare), mężczyźni cofają się do roku 1927. Trafiają na konferencję uczonych, gdzie właśnie swoje przemówienie kończy Albert Einstein – człowiek odpowiedzialny za technologiczną przewagę Aliantów nad Sowietami. Rosjanom łatwo udaje się zlikwidować wybitnego uczonego. Po powrocie do współczesności okazuje się że świat wygląda zupełnie inaczej niż przed podróżą w czasie. Choć spełniły się ich marzenia o wyparciu Aliantów z Europy Zachodniej, nie przewidzieli że bez Einsteina (a więc i bez broni jądrowej), Ameryka nigdy nie miała okazji zadać Japonii potężnego, nuklearnego ciosu. W ten sposób do wojny totalnej o dominację na planecie dołącza kolejna frakcja: rozwinięte technologicznie Imperium Wschodzącego Słońca.
Być może na papierze początek fabuły prezentuje się banalnie (w dodatku niektórzy z Was już zapewne mieli okazję go poznać), ale dalszy rozwój tej historii może okazać się w kilku momentach nadspodziewanie zaskakujący. Co więcej, o kolejnych wydarzeniach opowiadają bardzo dobrze zrealizowane przerywniki filmowe.