autor: Paweł "PaZur76" Surowiec
Company of Heroes: Kompania Braci - recenzja gry
Company of Heroes to bezwzględnie najlepszy z do tej pory wydanych RTS-ów, rozgrywających się w gorącym okresie II wojny światowej, w jakie miałem okazję grać – żaden Blitzkrieg II, Codename: Panzers czy inny Rush for Berlin nie może mu podskoczyć.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Combat Mission, Operation Flashpoint, któraś odsłona Pro Evolution Soccer – to pozycje, jak bumerang wracające na mojego twardziela po każdym formacie. Szczególnie cenię sobie tę pierwszą grę (całą serię, choć ze wskazaniem na Afrika Korps) – bo jak nie kochać programu, który od wielu lat niezmiennie przykuwa do monitora, wabiąc realizmem rozgrywki, bogactwem detali i niebywałą grywalnością (no i Polacy grają w tym spektaklu swoją rolę, bynajmniej nie statystów). Jednak w każdym takim długoletnim związku prędzej czy później pojawia się to nieuniknione (acz chwilowe!) znużenie: z czasem domagamy się od partnerki przeprowadzenia głębszego liftingu w sferze video tudzież audio, powiększenia... gameplay’a o nowe możliwości czy usunięcia tego drażniącego cellulitu w okolicach UI. Gdy to nie następuje, pora stawić czoła poważniejszemu kryzysowi więzi – a każdy radzi sobie z nim jak może. Ja – nie siląc się na oryginalność – upodobałem sobie metodę nieszkodliwych skoków w bok: wszystkie te drugowojenne RTS-y to właśnie takie małe, nic nie znaczące zdrady. I nie oszukujmy się: Company of Heroes stworzone przez Relic Entertainment to najprawdopodobniej też taka przygoda na chwilę – owszem, zgrabniejsza od poprzedniczek, bardziej figlarna i wygimnastykowana ;-) ale jednak – na chwilę.

Program przeprowadzi nas przez spory kawałek francuskiej Normandii okupowanej w 1944 przez Fryców. Poznawanie turystycznych atrakcji tej pięknej, jak sądzę, krainy zaczniemy od stalowych jeży Omahy (tym razem zdobywamy odcinek Czerwonego Psa), chroniących naszych ludzi przed kulami MG-42. Chroniących mniej więcej w takim samym stopniu jak listek figowy przed wzrokiem ciekawskich zakryte nim klejnoty. Przebrniemy przez zrujnowany doszczętnie port w Cherbourgu, miasto St. Lo, na koniec zamkniemy kocioł pod Falaise. Bohaterem zbiorowym opowiadanej historii uczyniono żołnierzy z kompanii A (jak Able) – spadochroniarzy, ale też i zwykłych piechurów (popularnych „zajęcy”). Mimo iż oferowana kampania pozwala spojrzeć na wydarzenia tylko z perspektywy amerykańskiej, to na czas trwania zabawy nie powinniśmy narzekać – przejście każdej z kilkunastu misji zabiera naprawdę sporo czasu i na pewno nie zdążymy odhaczyć pojedynczego aktu tej historii między zupą a drugim daniem (na dodatek samo menu gry sugeruje, że w przyszłości pojawi się niemało dodatkowych scenariuszów).
Mechanika zabawy zasadza się na znanym skądinąd (bo warhammerowskim) koncepcie przejmowania kontroli nad strategicznie ważnymi sektorami planszy i budowania baz a potem własnych, małych armii w oparciu o surowce płynące z owych zdobyczy terytorialnych. Bardziej obrazowo? Proszę: chcesz zdławić opór nieprzyjaciela konfrontując go ze swoimi wielotonowymi, pancernymi monstrami? Nic prostszego, najpierw musisz tylko przejąć – w niejednokrotnie krwawej walce – punkt paliwowy (będący sercem adekwatnego sektora), by w ogóle móc z czego wyprodukować tanki i rzucić je w bój. Im więcej takich sektorów masz w swoich rękach, tym paliwo płynie szerszym i bardziej wartkim strumieniem, umożliwiając sprawne schodzenie kolejnych „puszek” z linii montażowych.