Recenzja gry RiME – twórcy Ico mają godnych naśladowców
Produkcja hiszpańskiego studia pod pastelową oprawą skrywa intrygującą i grającą na emocjach opowieść oraz sporą różnorodność, której nie psują drobne problemy związane z rozgrywką.
- świetna pastelowa oprawa wizualna;
- dobrze współbrzmiąca z grafiką ścieżka dźwiękowa;
- duża różnorodność zwiedzanych lokacji;
- grająca na emocjach opowieść, która wzbudza tylko trochę mniej intensywne uczucia niż produkcje studia Team Ico;
- ciekawe i urozmaicone zagadki.
- niewielkie, choć dość częste, spadki płynności;
- drobne problemy związane z eksploracją;
- przygoda mogłaby być dłuższa.
Mały chłopiec zwiedza tajemnicze, dawno opuszczone lokacje, pełne dziwnych budynków, długich kamiennych mostów i… sekretów. Za towarzysza ma jedynie bardzo niezwykłe zwierzę. Brzmi znajomo? I słusznie, gdyż RiME, najnowszy tytuł studia Tequila Works, autorów Deadlight, nie wstydzi się inspiracji twórczością Fumito Uedy, a zwłaszcza The Last Guardianem.
Na szczęście szybko okazuje się, że hiszpańska produkcja ma do zaoferowania znacznie więcej niż tylko zapożyczenia od Japończyków. Pod kolorową oprawą graficzną kryje się bardzo różnorodna mieszanka platformówki i pozycji logicznej, której fabuła udanie gra na uczuciach i zapada na długo w pamięć.
W krainie bogów
Pierwsze chwile zachwycają oprawą – Hiszpanie zdecydowali się na połączenie kolorowego, kreskówkowego stylu z pastelową paletą barw, w efekcie uzyskując naprawdę przyjemną szatę graficzną. W architekturze, projektach postaci oraz ogólnym kształcie poziomów doszukać można się inspiracji nie tylko tytułami firmowanymi nazwiskiem Uedy, ale także animacjami studia Ghibli oraz grami z cyklu The Legend of Zelda czy The Witness Jonathana Blowa.
Środowisko pełne jest życia i różnych stworzeń – plażę, na której się budzimy, zamieszkują kraby i mewy, pod wodą wypatrzeć można całe ławice ryb, a wchodząc głębiej w ląd, spotykamy też wygrzewające się na kamieniach płazy i biegające w gęstej trawie gromady dzików. Podczas zabawy występuje w pełni autonomiczny cykl dnia i nocy. Jak na produkcję niezależną, RiME wygląda naprawdę dobrze.
Wrażenia podkreśla doskonale dopasowana, nastrojowa ścieżka dźwiękowa. W połączeniu z faktem, że produkcja podzielona jest na pięć rozdziałów, z których każdy oferuje unikatowe doznania audiowizualne, wzrok i słuch przez cały czas są w pełni zaangażowane. Szkoda jedynie, że najwidoczniej inspiracje The Last Guardianem sięgnęły także dopracowania technicznego i podczas zabawy następują niewielkie, ale za to bardzo regularne spadki płynności.
HISTORIA RiME
Zmiany między pierwotną koncepcją a ostatecznym kształtem gry komputerowej to zjawisko normalne, ale mało która pozycja przeszła aż tak drastyczną metamorfozę jak RiME. Z pierwotnych założeń pozostało w zasadzie niewiele – nie zgadza się nawet tytuł i platformy docelowe. Zanim produkcja ta wyewoluowała w multiplatformową hybrydę platformówki i gry logicznej, miała nosić tytuł Echoes of Siren i być tytułem ekskluzywnym – najpierw na XOne, potem na PS4.
Akcja zamiast w kilku mniejszych lokacjach miała toczyć się na jednej większej wyspie i oferować w pełni otwarty świat. Rozgrywka byłaby mocno powiązana z systemem dobowym. Za dnia zajmowalibyśmy się polowaniem i rzemiosłem, nocą natomiast skupialibyśmy się na inspirowanej gatunkiem tower defense walce. Ponadto, wzorem gier survivalowych, protagonista musiałby dbać o takie potrzeby jak głód i pragnienie, a także poziom zdrowia czy regularny odpoczynek. Istotnym elementem miał być również rozwój oraz personalizacja głównego bohatera.
Tajemnicza wyspa
Zabawę zaczynamy wyrzuceni na brzeg niezamieszkałej wyspy, dookoła mając jedynie lokalną faunę i florę, a w oddali spostrzegając monumentalną wieżę. Nie znamy imienia chłopca będącego głównym bohaterem, nie wiemy też, dokąd zmierzamy, a jedynym nawiązaniem do fabuły jest migający tu i ówdzie, obserwujący nas z oddali mężczyzna w czerwonym kapturze oraz magiczny lis, z którym szybko się zaprzyjaźniamy i który służy nam za przewodnika.
Wraz z pokonywaniem kolejnych poziomów stopniowo odkrywamy elementy scenariuszowej układanki aż do całkiem zaskakującego i skutecznie grającego na uczuciach finału – pierwszy raz od dość dawna zdarzyło mi się, że zaraz po przejściu gry miałem ochotę rozpocząć ją od nowa, zwracając tym razem uwagę na smaczki fabularne, które wcześniej mi umknęły.
Choć opowieść nie jest aż tak enigmatyczna i wywołująca wzruszenie jak w twórczości Team Ico, a do tego pozostawia znacznie mniejsze pole do interpretacji i snucia własnych teorii, w ogólnym rozrachunku wypada wcale nie tak daleko w tyle za genialnymi dziełami Japończyków. RiME serwuje zdrową dawkę emocji i mocno zapadającą w pamięć historię. Nieco zawodzi jedynie na polu pokazywania relacji między młodym protagonistą a towarzyszącym mu zwierzątkiem, przez co nie odczuwałem specjalnie więzi łączącej tych dwoje – choć gra ewidentnie starała się, by było inaczej.