Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 30 maja 2006, 11:03

autor: Krzysztof Żelawski

Silent Hill - recenzja filmu

Rzadko która gra ma tak oddanych zwolenników jak cykl o Cichym Wzgórzu. Producenci filmu wzięli sobie ten fakt mocno do serca i dla fanów Silent Hill jego kinowa wersja jest pozycją całkowicie obowiązkową.

Wiele gier przeniesiono już na duży ekran, ale jeszcze żadna z konwersji nie znalazła pełnego uznania w oczach graczy. Mógł się podobać Tomb Rider chociażby z powodu niewątpliwych zalet Angeliny Jolie lub Resident Evil ze względu na urodę Milli Jovovich. Ale czy horror, w którym brak takich sław, ma szansę przyciągnąć graczy przed ekrany? Wychodząc z londyńskiego kina po obejrzeniu Silent Hill, usłyszałem zdanie wypowiedziane przez jednego z widzów, który zdecydowanie wyglądał na miłośnika gry: „to chyba najgorszy film, jaki w życiu widziałem” – powiedział. Czy faktycznie należy tę produkcję oceniać aż tak surowo? Moim zdaniem zdecydowanie nie i myślę, że wielu fanów serii podzieli moją opinię.

Pierwsze wzmianki o tym, że Sony Pictures, zamierza wziąć się za realizację filmowej wersji Silent Hilla pojawiły się już 3 lata temu i mocno zelektryzowały środowisko graczy. Rzadko która gra ma tak oddanych zwolenników jak cykl o Cichym Wzgórzu. Producenci obrazu wzięli sobie chyba ten fakt mocno do serca, ponieważ do prac nad filmem zaangażowali naprawdę świetnych specjalistów.

Reżyserią obrazu zajął się Francuz Christophe Gans odpowiedzialny m.in. za Braterstwo Wilków. Do spółki z nim pracował również autor zdjęć do tamtego filmu – Dan Laustsen – natomiast za scenariusz odpowiadali Roger Roberts – producent kręconego właśnie Beowulfa – oraz Roger Avary. Człowiek, który w zamierzchłej przeszłości pracował w jednej wypożyczalni video razem z Quentinem Tarantino, a później wspólnie z nim otrzymał oskara za Pulp Fiction. Ostatnią, ale chyba największą gwiazdą w tym gronie jest Akira Yamaoka – twórca muzyki do wszystkich części Silent Hill i również autor ścieżki dźwiękowej do filmu.

Scenariusz oparto w głównej mierze na pierwszej części serii. Wprowadzono jednak pewne istotne zmiany. Christopher DaSilva (czyli niby Harry Mason), w którego wcielił się znany przede wszystkim z roli Boromira Sean Bean, i jego żona Rose, którą gra Radha Mitchell (Melinda i Melinda, Pitch Black) mają poważny problem ze swoją córką. Kilkuletnia Sharon cierpi z powodu nękających ją koszmarów, w czasie których bardzo często wypowiada słowa „silent hiil”. Christopher chce oddać dziewczynkę na leczenie do szpitala psychiatrycznego, jednak Rose nie zgadza się na to. Jest przekonana, że jedynym lekarstwem na dolegliwości córki będą odwiedziny w tajemniczym miasteczku Silent Hill. Pod nieobecność męża zabiera dziecko i wyrusza w drogę. Kiedy zbliżają się do celu, na drodze pojawia się jakaś postać. Próbując ją ominąć Rose doprowadza do wypadku, w wyniku którego traci przytomność. Po obudzeniu zauważa ku swemu przerażeniu, że Sharon zniknęła. Razem ze spotkaną po drodze policjantką Cybil Bennett, zagraną przez Laurie Holden, rozpoczynają poszukiwania w Silent Hill. Tymczasem w ślad za rodziną rusza Christopher.

Niewątpliwie oprawa wizualna jest najmocniejszą stroną tego filmu. Nie chodzi mi jednak tylko o efekty specjalne, ale przede wszystkim o scenografię. Filmowcy na czas kręcenia przejęli we władanie kanadyjskie miasteczko i stworzyli tam ponad 100 planów zdjęciowych. W niektórych przypadkach wykorzystywane były istniejące budynki, fabryka czy szkoła, a w innych cały plan filmowy budowano od podstaw: na przykład gigantyczny kościół, którego budowa zajęła 8 tygodni. Oczywiście nie obyło się bez pomocy komputerów, ale nie są one obsadzone tutaj w głównej roli.

Efekty tej pracy są co najmniej dobre. Niektóre lokacje wyglądają, jakby je żywcem wyjęto z gry. Kiedy Rose i Sharon dojeżdżają do Silent Hill można odnieść wrażenie, że na ekranie pokazywane jest intro SH1, a nie film. Prawdziwa uczta wizualna zaczyna się jednak dopiero wtedy, gdy po raz pierwszy słyszymy dźwięk syren, a miasto spowija ciemność. Przemiana naprawdę robi wrażenie, a po niej następuje szaleństwo – śmierć, rozkład i cierpienie zioną z ekranu w ilościach niespotykanych. Zardzewiałe kraty, zdezelowane meble, farba łuszcząca się na ścianach, strzępy ciał poprzytwierdzane do drucianych siatek. Jednym słowem koszmar i paranoja nie gorsze niż w oryginale. Są też potworki.

Pierwsze spotkanie z piekielnymi stworami wypada średnio imponująco. Małe pełzające karzełki wyglądają karykaturalnie i trochę jak ulepione z błota, ale im dalej tym jest lepiej. Piorunujące wrażenie robi w jednej ze scen Pełzający Stwór (Lying Creature SH2), który skojarzył mi się z pacjentem XIX-wiecznego szpitala psychiatrycznego, tyle, że cały był zabandażowany i zgubił gdzieś głowę. Podobnych smaczków w filmie jest więcej, ale szczytem wszystkiego są sceny, w których pojawia się znany z drugiej części serii, Piramidogłowy (Pyramid Head). Absolutna rewelacja! Nawet nie wiem do czego można porównać to monstrum z gigantycznym, pokrwawionym mieczem i przerdzewiałym, metalowym łbem w kształcie piramidy. Trzeba go po prostu zobaczyć. Mało będzie osób, na których nie zrobi wrażenia. Podobnie zresztą jak np. finałowa scena w kościele. Takiej ilości drutu kolczastego, jaką można zobaczyć w tym fragmencie, nie powstydziłby się niejeden film wojenny. Trupów też nie brakuje, a sposób, w jaki giną, może przyprawić co bardziej wrażliwych widzów o dreszcze.

Niestety nie wszystko w Silent Hill robi tak dobre wrażenie. Czasami autorzy przesadzili z grozą i zamiast strasznie bywa śmiesznie. Okazuje się też, że nie zawsze jak najwierniejsze odwzorowywanie gry wychodzi filmowi na dobre. Tak jest np. w scenie, w której Rose spotyka pielęgniarkę. Pomieszczenie wygląda prawie identycznie jak lokacja w grze, a Lisa Garland zachowuje się dokładnie jak jej pierwowzór, czyli gdy Rose do niej podchodzi, ucieka w drugi kąt pokoju. Słychać przy tym odgłos jej drobnych kroków. To co w grze robiło świetne wrażenie, przeniesione prawie żywcem na ekran wygląda groteskowo i wywołuje uśmiech politowania na twarzy widza.

Nienajlepsza jest też gra aktorska. Radha Mitchell i Laurie Holden oskarów za swoje role na pewno nie otrzymają. Według mnie grają jak nasz Rasialdo czyli sztywno, a ich postaci są mało przekonujące. Dużo lepiej wypada Sean Bean. Możemy tylko żałować, że to nie on gra główną rolę, bo film na pewno by na tym zyskał. Podobać może się też Jodelle Ferland jako Sharon/Alessa i Kim Coates jako Oficer Gucci.

Mimo tych wszystkich niedociągnięć Silent Hill jest warty polecenia. Przyznam się co prawda, że zaraz po wyjściu z kina byłem skłonny zgodzić się tym krytycznie nastawionym widzem, ale im dłużej myślałem o filmie, tym bardziej przekonywał mnie do siebie. Właściwie już sam fakt, że nie mogłem przestać myśleć o tym, co zobaczyłem, powinien być wystarczającą zachętą do wysupłania pieniędzy na bilet.

Pamiętam, że kiedy kończyłem po raz pierwszy grę, czułem się przybity i zdołowany. Takie samo uczucie towarzyszyło mi po wyjściu z kina, a to oznacza, że twórcom obrazu udała się rzecz najważniejsza. Oddali wiernie klimat gry, a nawet odważę się powiedzieć, że go spotęgowali. Naprawdę zobaczyć ten chory, paranoiczny i szalenie sugestywny świat na dużym ekranie, z dźwiękiem surround to jest coś. Zwłaszcza, że muzyka filmowa nie zostaje w tyle za tą znaną z gry. Można żałować, ze główny motyw pojawia się tylko na chwilę zaraz na początku filmu, ale dalej też jest bardzo dobrze. Akira Yamaoka po raz kolejny dał popis swojego geniuszu. Śliczne ambientowe i trip-hopowe dźwięki towarzyszą nam przez cały film, świetnie komponując się z tym, co widzimy na ekranie i potęgując nastrój obłędu i wariactwa.

Na koniec wypada mi już tylko dodać, że dla fanów Silent Hill jego kinowa wersja jest pozycją całkowicie obowiązkową. Może nie wywoła zachwytu i ekstazy, ale nie powinna też rozczarować. Cała reszta może się wybrać do kina na własną odpowiedzialność. Ja byłem i im dłuższy czas mija od seansu, tym cieplej myślę o tym filmie, czego i wam życzę.

Krzysztof „Gienia” Żelawski