Drugi sezon Andora trzyma poziom - to wciąż najlepsze Gwiezdne wojny od dawna
Disney dostarczył nam pierwszą ćwiartkę drugiego sezonu Andora – i jest to kawał znakomitych Gwiezdnych wojen. To Star Wars, które konsekwentnie rozwija pomysły z pierwszej serii i dorzuca nowe, interesujące drobiazgi.
Wiecie, jaki mam problem z większością nowych Star Warsów – czy to filmów, czy seriali - poza Mandalorianinem (na warunkowym) i Skeleton Crew? Kompletnie nie dało się w nich wyczuć tego kinowego posmaku, który budował świadomość, że obcujemy z czymś wyjątkowym. Już pal sześć bzdury, rozmydlenie tematyczne i zwyczajne zajechanie tematu jak przy Marvelu. Wszyscy chcą mieć swoje rozszerzone filmowe uniwersum, babcia też. Sytuację ratował pierwszy sezon Andora, który wprowadzał coś nowego – przynajmniej z perspektywy szeregowego widza Gwiezdnych wojen.
Nie tylko dodawał politycznej wagi i wiarygodności uniwersum stworzonemu przez ekipę George’a Lucasa (bo przecież reżyser nie robił tego sam), ale też okazywało się bardzo sprawnie poprowadzonym szpiegowskim thrillerem, pobrudzonym rdzą i skąpanym w noirowych neonach. I nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, że drugi sezon konsekwentnie trzyma się tego poziomu, jeśli spojrzymy na pierwszą porcję odcinków. Co więcej, całkiem kreatywnie ją rozwija – i daje aktorom pograć prawdziwe role dramatyczne. Siłą całego serialu jest zresztą przywiązanie do detali, do których artyści mogą się odnosić.
Czy ma zastosowanie w praktyce?
Wiecie, jak to jest z fabułą Andora i Rogue One. Ktoś może powiedzieć, że to niepotrzebne dopiski do znanej już historii, którą przedstawiono nam w napisach początkowych Nowej nadziei. Tylko że tak naprawdę „przydatność” dzieła popkultury weryfikuje to, jak dobrze rezonuje ono z odbiorcą. Andor zaś otwiera wiele drzwi – pokazuje realną, brudną politykę, szpiegostwo i cienie Rebelii oraz kompromisy, na które ludzie muszą iść, by przetrwać w totalitarnym ustroju, a potem być może coś zmienić.
Drugi sezon Andora wrzuca nas w środek akcji. Cassiana zastajemy, gdy próbuje uprowadzić nowy typ imperialnego myśliwca dla Axis – Luthena Raela (Stellan Skarsgard). Ten zaś przez pierwsze trzy odcinki głównie przechadza się po drugim planie – choć ma ważną decyzję do podjęcia – i prowadzi małe dyplomatyczne gierki na weselu córki senator Mon Mothmy (Genevieve O'Reilly). Gdzieś tam na rolniczych rubieżach galaktyki na Andora czekają przyjaciele, lecz muszą uważać na kontrole Imperium. Służbiści stojący po stronie tego ostatniego liżą zaś rany i szukają nowych dróg w życiu.
Część tych wątków się przenika, inne – póki co – funkcjonują dość odrębnie i płyną swoim rytmem, ale wszystkie je wyróżnia kilka cech. Pierwsza to żelazna konsekwencja budowania akcji i psychologii postaci. Przy tym sceny mają kinowy rozmach i fakturę, są namacalne, a jednocześnie zapewniają bohaterom dużo intymności i przestrzeni do wygrywania całkiem skomplikowanych emocji. Zachwycało mnie, ile reżyser Ariel Kleiman wykrzesał ze swoimi aktorami ze scen, gdzie nikt się nie odzywa. To właśnie wiarygodność bohaterów i ich człowieczeństwo gwarantowało pewną dozę nieprzewidywalności, którą jednak zawsze dało się uargumentować jako sensowną z punktu widzenia fabuły.
Szczegóły budują galaktykę
Jednocześnie jestem pod wrażeniem tego, jak operuje się tu detalem – technicznymi szczegółami, przedmiotami, scenografią, motywami budującymi unikatowe kultury ze Star Wars. To są rzeczy, które sprawiają, że Odległa Galaktyka przestaje być jedynie makietą, po której pląsają bohaterowie z mieczami świetlnymi. Bo wiadomo, bez Skywalkerów napędzanych Mocą i konstrukcjami fabularnymi z campbellowskiego monomitu Gwiezdnych wojen by nie było, ale przyjrzenie się perspektywie zwykłych ludzi jest tu bardzo potrzebną przeciwwagą.
I właśnie dzięki temu w te wycinki świata z Andora wierzy się bardziej niż w cokolwiek, co widzieliśmy w ostatnich filmach czy serialach z uniwersum. Nieważne, czy chodzi o przypadkowe spotkanie ludzi, którzy o sobie dotąd nie wiedzieli, czy o wielką, nowobogacką imprezę, która może okazać się katalizatorem przyszłych tragedii. Wszystko tu ma swoją wagę. Jednocześnie zaś to dalej pozycja rozrywkowa, mająca budować napięcie, wciągać i pokazywać starcia charakterów – oraz zwykłą, porządną, filmową przemoc. Tę ostatnią zaś zrealizowano, podobnie jak w Rogue One, niczym podkręcony futurystycznymi zabawkami film wojenny, może nawet dramat.
Świetnie to wszystko nakręcono, zadbano o klimat, ujęcia, brud i brutalność (doszło nawet do sceny, której po Gwiezdnych wojnach się mimo wszystko nie spodziewałem – jak na to uniwersum, była mocna). Skalę i rozmach dopasowano do tego, że to historia o zwykłych ludziach, ale i tak robi wrażenie;… przypomina takie nieco „mniejsze” filmy wojenne, jak np. Beast of War (polecam, choć to upiorna historia).
Nowa nadzieja kontratakuje
Ciekawie zapowiada się też konstrukcja nowego Andora. Każda trzyodcinkowa „ćwiartka” tego sezonu to właściwie osobny film i odliczanie do bitwy o Yavin – i kolejne mają być na nas w takich porcjach zrzucane co tydzień, by rozwijać intrygę, pokazywać ewolucję Rebelii i dojrzewanie do sytuacji z Łotra 1 oraz Nowej nadziei. A przy tym całość wciąż spina klamra thrillera politycznego, pełnego machinacji, brudnych zagrywek ludzi na górze – i tu też, na chwilę obecną, Andor sporo obiecuje i zapowiada.
Oczywiście, to wszystko jeszcze zawsze może się spektakularnie wyłożyć. Zawsze może okazać się, że pary i kreatywności na którymś etapie po drodze zabraknie albo pójdzie w gwizdek. Wydaje się jednak, że twórcy wiedzą co robią i spokojnie, metodycznie rozstawiają figury na szachownicy, by wszystko starło się w odpowiednim momencie. Mimo że wiemy, że po Andorze nastąpią wydarzenia z Rogue One – to serial i tak trzyma w napięciu, i tak zgrabnie wprowadza nowych bohaterów oraz sprawia, że chcemy wiedzieć, co dalej, zwłaszcza z nowymi postaciami. A jeśli prequel stwarza takie wrażenie, to znaczy, że ktoś coś tu zrobił zdecydowanie dobrze. I oby tak się utrzymało do samego końca.