Myśl o tym, że w końcu mamy z córką swoją wspólnie uwielbianą grę... napełnia mnie determinacją. "Undertale" jako przygodowy RPG w stylu retro, ale z nowatorskimi rozwiązaniami mechaniki, nie jest kompletnie w moim guście, ale ma elementy, które są absolutnie zachwycające i trudne do zignorowania. Zostałem niemal zmuszony do zakupienia gry w Steam przez Klementynę i ogrania całości pod jej czujnym okiem. Podszedłem jak z przymusu, ale skończyłem niemal jako fan i czym prędzej zacząłem szperać w sieci pod odpowiedź na pytanie o powód tak wielkiej popularności "Undertale" jako gry indie.
Solidna zręcznościowo-logiczna strzelanka, pozująca na top-down shooter, ale będąca czymś więcej, bo łączy skradanie z krwawą jatką i absolutnie pochrzanionym stylem – niby lat 80-tych, jednak chora brutalność i jakieś narkotyczne wizje pasują mi bardziej do klimatów kina eksploatacji lat 70-tych. Swoją dobrą oceną 7,5/10 i tak zaniżam średnią, bo "Hotline Miami" podbiło rynek wiele lat temu i obrosło w status gry kultowej, doczekując się nawet krótkiego filmu dokumentalnego.
Po dwudziestu latach nadrobiłem grę, które w czasie premiery była dla mnie nieosiągalna i choć praktycznie nie różni się od poprzedniej, jest bliska perfekcji. Tryb kariery zaliczony, zakończenie beznadziejnie rozczarowujące, ale jak to się mawia – nie chodzi o cel, ale drogę do celu. Okropnie zrealizowano rzuty wolne, mało ciekawy jest rynek transferowy, ubogie jest jedno tylko zakończenie na wygranie trofeów, ale sama rozgrywka i możliwość wejścia w mecz w dowolnym momencie obserwowania wyniku, to jest naprawdę niesamowite. Na ten moment nie wiem, czy w tamtych latach lepszy był "PES
To jest jakiś półprodukt. Ewidentnie jest to gra zrobiona za grosze, na szybko, póki popularność udanego "Postal 2" była jeszcze ewidentna. Ten dodatek to scum. Pod koniec robi się nieco ciekawiej, ale to nie zmienia faktu, że nie jest to żaden pełnoprawny tytuł, ale jakieś wcześniej niewykorzystane mapy i pomysły, parę udanych żartów, ale grywalności nie ma tu prawie wcale.
Za darmo warto w to zagrać. Dzieci bawiły się nieźle, ale poziom trudności, który jest absolutnie żaden, powoduje, że trudno nazwać "Moją znajomą Świnkę Peppę" grą komputerową. Nazwałbym to raczej interaktywnym filmem na pada albo klawiaturę. Możliwe, że moje dzieci nie odblokowały wszystkich zabaw, ale przyzwyczaiłem się, że gry na licencji filmowej są absurdalnie krótkie. 150 zł za coś takiego to już grube przegięcie, ale broni się jakość wizualna i przede wszystkim oryginalny dubbing z serialu.
Chociaż względem serii "PES" gry "FIFA" z tamtego okresu widzę jako coraz mniej ekscytujące pod względem samej rozgrywki (płynność gry, fatalne menu, problemy z kontrolerami na PC), licencje robią swoje, a po zaledwie jednym podejściu do eliminacji oraz grze w samych mistrzostwach, chociaż nie ekscytowałem się jak w przypadku "FIFA 2005", wygrana Polską kadrą sprawiła mi sporą frajdę, niczym jakiś dobry thriller z mocnym zakończeniem. To gra sprzeczności – z jednej strony brzydka jak diabli, stworzona po najmniejszej linii oporu względem poprzedniczek, z drugiej strony oferująca masę emocji.
Miałem obawy, czy to nie będzie półprodukt jak w przypadku wielu gier na franczyzie filmowej albo ostatnio ograny "Warhammer 40,000: Fire Warrior" z 2003 roku, ale nie. Oczywiście rozumiem przeciętne oceny – to gra liniowa, prosta w konstrukcji, czasami monotonna, miejscami nierówna poziomem trudności, ale wiele da się wybaczyć, kiedy mamy możliwość wrócić do kinowej franczyzy oraz nawet tych momentów znanych z sequela. Dla mnie to po prostu przedłużenie filmów, wartość dodana, nie tylko ciekawostka, ale przede wszystkim powrót do tego, co już znam i uwielbiam.
Jak widać, cały ten koncept "Postal" to był jeden strzał, a dorabianie do tego legendy i sequeli nigdy nie miało sensu. Najbardziej szkoda projektu miasta, bo tyle godzin pracy programistów poszło na marne. Trochę żartów się udało – to akurat muszę przyznać – a zwiedzanie miasta jest o tyle ciekawe, że nigdy nie wiesz, na jaki "easter egg" się natkniesz. Niestety, nie udało się tu nic, co miałoby cokolwiek wspólnego z dobrą zabawą. Kolejna gra, która jest jedynie żartem. Dla mnie to trochę żenujące, bo ktoś poświęcił tak wiele pracy, aby zbudować ogromne wirtualne miasto na nic.
Wybór gry dla appki NVIDIA GeForce NOW w telewizorze padł na "Asphalt 9: Legends". Jest to przyjemna odskocznia, niezobowiązująca, na krótkie sesje i za darmo. Testowana wyrywkowo przez wiele miesięcy zasługuje na 7/10, chociaż nie bez znaczenia jest, że to właśnie usługa NVIDIA GeForce NOW mnie tu zachwyciła, jako że gra się w to z najwyższymi detalami i absolutnie bez spowolnienia czasu reakcji pada.
Można powiedzieć, że Polacy uratowali markę "Postal" albo chociaż dali jej raz jeszcze szansę zaistnieć bez wstydu na rynku, z tym że udało się to dopiero po zmianie gatunku na tzw. to boomer shooter, czyli w sumie wszystko to, co najbardziej lubię w prostej rozgrywce. Widząc te ponure zwiastuny wersji pre-alpha, w ogóle miałem do tego nie podchodzić, ale ostatecznie ta gra jest lepsza niż wszystkie pozostałe z tej serii i praktycznie równie dobra jak światowa konkurencja i choć do czołówki od 3D Realms sporo jej brakuje, dużo nadrabia bardzo udanych humorem i urozmaiconymi lokacjami.
Nigdy nie spodziewam się po serii "Postal" specjalnie wysokiej grywalności, ale to już przesada. Jeśli trzecia część to miał być żart, był to bardzo nieudany żart z gracza, a nie z którejkolwiek z wyśmiewanych w niej społeczności -> 3/10. Nie chodzi nawet o to, że w tej części mamy wówczas zdobywający coraz większą popularność widok z perspektywy trzeciej osoby, ale o absolutne niedopracowanie rozgrywki, która wygląda jak wersja testowa, a nie pełnoprawna gra. Głupie, nieśmieszne, nudne i irytujące. Co prawda grałem w gorsze gry, ale tej niewiele brakuje do dna.
Niby ma wszystko, czego trzeba grze akcji, ale jakoś trudno nazwać rozgrywkę specjalnie satysfakcjonującą. Z tego gatunku lepiej wspominam "Syphon Filter" -> 6/10. Nie miałem pojęcia o poprzednich częściach, jednak patrząc na screeny, trudno było mi uwierzyć, że to może być przeciętny produkt. Poza szybką jazdą pojazdem zamieniającym się w samochód, motorówkę i motor, większość czasu gramy w trybie TPP i trzeba przyznać – dość bogatym w broń, ciosy, wybuchy i szereg możliwości interakcji. Jednak to wszystko jest trudne w sterowaniu – jak na hybrydę pomiędzy konsolą a komputerem przystało.
Trochę gorsza od oryginału i jako kontynuacja, przede wszystkim monotonna jak diabli, ale ta gra miała działać i na PC, i na konsolach, więc zakładam, że potrzebny był kompromis.
Niestety nie znalazłem opcji grania w kooperacji, a to byłoby naprawdę coś. Nie bawiłem się też w opętywanie jako Fettel, wolałem być tym dobrym, ale i tak było OK. Zabawa przednia, fabularnie też chyba lepiej niż w dwóch poprzednich częściach.
Pozbawiłbym tej gry elementów horroru i tych wkurzających (choć efektownych) wizji rodem z "The Ring", bo to rozprasza gracza miłującego głównie akcję. To zresztą wada poprzedniej części i dwóch dodatków. Nie zdążyłem się nacieszyć, tak krótka jest to gra, bo chyba kosztem jej efektowności. W sumie do tej pory nie grałem w tak ładną strzelankę, co pokazuje, że nadal siedzę w latach zamierzchłych, skoro produkt z 2009-go roku robi na mnie wrażenie, jakby powstał wczoraj.
Za pozornie komiksową oprawą w lekkim stylu stoi wyjątkowo brutalna gra z przemocą na poziomie nie do zaakceptowania nawet dla filmów kinowych. Jednak nie tortury na sto sposobów i latające flaki powodują, że to dobry tytuł, ale duża ilość ładnie zaprojektowanych poziomów, ogromna ilość arsenału, który w pomysłowy, ale realistyczny sposób można sobie dopasowywać przed rozgrywką i podczas rozgrywki, muzyka, dubbing oraz całkiem udana fabuła z retrospekcją jako główną rozgrywką. Zawodzi parę ważnych elementów, o których nie zmieszczę tu napisać.
Pamiętałem "Fighting Force" jako lepsze mordobicie, ale chyba zagrałem w to po raz ostatni. Nawet nie chodzi o to, że to się zestarzało, ale o monotonię. To nadal dobra gra, ale jak na rok 1997. Wówczas dużo można było wybaczyć, bo bijatyki w pełni 3D stawiały swoje pierwsze kroki. Trochę to wygląda tak, jakby z pośpiechu nie zdążono tej gry rozwinąć. Jej mocnym punktem jest możliwość szybkiego ukończenia rozgrywki w trybie kooperacji -> 7/10.
Niczego więcej od boomer shooterów nie oczekuję. Wygląda nieziemsko, daje ogromną satysfakcję z "oczyszczania heretyków". Mam nadzieję, że to nie koniec serii, bo chociaż byłem zaskoczony dużą ilością poziomów, to nie miałem dosyć. Jest tu cała masa bardzo prostych i w tej prostocie genialnych rozwiązań, i że aż dziw bierze, że to dopiero pierwsza tego typu strzelanka w świecie "Warhammer 40,000". Jedyne co bym tu nieco zmienił, to ścieżka dźwiękowa. Brak tu zapadających w pamięć motywów muzycznych.
Słabo znam, ale podoba mi się uniwersum "Warhammer 40,000", jednak to jest jedna z gorszych gier FPS, w jakie grałem. Toporna jeśli chodzi o akcję, niesatysfakcjonująca podczas walk i frustrująca podczas zapisów gry, ale za to z dobrymi filmikami i fabułą, która powinna spodobać się fanom.
Gdybym sam nie zagrał, nie dałbym wiary, że golf w wydaniu "Worms" 2D od Team17 może być grą słabą. Wydawałoby się, że to nie ma prawa się nie udać, a jednak -> 4/10. Grałem w wiele wersji golfa – od Atari, przez C64, Amigę i PC, te drogie i te tanie, mało znane tytuły, bo lubię golf w wydaniu komputerowym, jako że nie trzeba czekać pół godziny, aż wszyscy ruszą za piłeczką. To jest chyba najgorsza albo na pewno jedna z najgorszych wersji tego sportu w wydaniu zręcznościowym. Krótko mówiąc, tempo jest okropnie wolne, szybko powiewa nudą, a przede wszystkim zmarnowano potencjał "Worms".
To już ostatnia stara strzelanka FPP od polskiego studia City Interactive, która była na mojej liście. Przyjemne zakończenie przygody z naszymi eksportowymi produktami -> 7,5/10. Gra jest tym samym co "Atak na Czarnobyl" (ten sam silnik graficzny), tylko ładniejsza, efektowniejsza, a fabularnie zżyna bezczelnie od filmu "Twierdza".
Chociaż tradycyjnie już twórcy skorzystali w większości z gotowych już map, więc nie napracowali się za bardzo, efekt i tak jest przyjemny i ogólnie wyszło dobrze - może nawet najlepiej z całej serii. Sposób, w jaki połączono mapy z poprzednich gier w jedną spójną historię jest bardzo sprytny. Nie jest to też aż tak krótka gra, jak większość z serii od City Interactive na silniku Jupiter Ex. Jestem pewien, że nawet dziś, na wielu ta strzelanka zrobi dobre wrażenie. Dobre i polskie (chociaż o Francji, to jednak jest jedno polskie nazwisko w składzie drużyny).
Solidna, mała, oszczędna produkcja, którą charakteryzuje wyważony stopień trudności, dobry silnik graficzny Jupiter. Po ukończeniu chce się więcej. Lubię to!
W porównaniu do pozostałych gier z tej serii - sprzed silnika JupiterEx znanego z "F.E.A.R." - "Wojna w Kolumbii" to nawet ambitny projekt, tyle że wadliwy, bo na nie najlepiej działającym silniku "Chrome". Aż boję się zaczynać od dawna wyczekiwanego momentu zagrania w pełną wersję "Chrome", bo demo pamiętam z czasów, kiedy mój PC nie dawał rady z grafiką, a tutaj nawet pole widzenia i grafika na max nie ratują słabego wrażenia. Jedyne co bardzo lubię to odbicia wody, czasami oświetlenie i wylatujący w powietrze żołnierze. Fajnie, że ograniczono te idiotyczne misje "jeżdżone".
Zaczyna się bardzo obiecująco, bo i pierwsza lokacja na okręcie jest czymś nowym w tej serii, ale im dalej, tym więcej starych map, nieco tylko pozmienianych, a wszystko jak zwykle kończy się za szybko, zanim na dobre się rozkręcimy, więc nawet sobie nie skorzystamy w pełni z obfitego uzbrojenia. Mimo wszystko, lubię tę serię.
Przyjemnie się w to gra ze względu na silnik oraz parę ładnych lokacji, jednak fabuła nie ma nic wspólnego z pierwszą częścią i jest naciągana. Denerwuje mnie też idiotyczny dubbing, w którymś ktoś udaje rosyjski akcent. Już bardziej znoszę ten angielski-niemiecki. Po grach z tej serii strzelanek od City Interactive możemy się spodziewać, że są krótkie i szybkie niczym dema, a nie pełne wersje. To jednak nie jest zarzut, bo ja nie mam czasu i lubię krótkie gry.
Nie udał się ten projekt. Pół biedy taniość na każdym kroku (lektor podkładający głos kobiecie) i śmieszne wpadki (Niemcy krzyczący po rosyjsku) ale pierwszym grzechem złych strzelanek FPP jest brak satysfakcji ze strzelania. Jestem w stanie znieść więcej od przeciętnego gracza, ale beznadziejnego trybu celowania/trafiania nie da się wybaczyć. Brak było funduszy nawet na takie rzeczy jak sprawnie działający granat - czasami trzeba trafić kilkoma granatami bezpośrednio w żołnierza, aby go ukatrupić. Wygląda to komicznie. To nie jest aż takie złe jak "Rajd na Berlin: Oddziały specjalne" z 2004r.
Pierwszą część "F.E.A.R." po tygodniach grania pożegnałem znakomitym i długim dodatkiem "Perseus Mandate", który wyciąga wszystko co najlepsze z poprzednich części i minimalizuje te irytujące przerywniki rodem z taniego horroru. W końcu mogłem się skupić na akcji, taktyce, podziwianiu chaosu walki na tle wybuchów, pękających szyb, fruwających papierów, itd.
Oficjalny dodatek trzyma poziom oryginału, urozmaica go nieco, ale dokładnie te same elementy horroru, które przeszkadzały mi w oryginale, denerwują mnie i tutaj. Jak na dodatek, jest to dosyć samodzielna gra, długa i mocno poszerzająca fabułę pierwszej części. Inna sprawa to fakt, czy ta fabuła jest dobra. Do mnie nie trafia. Postrzelać było przyjemnie, ale te elementy horroru ponownie bardzo wybijały mnie z rytmu.
Grałem w tyle polskich tytułów od City Interactive na tym silniku graficznym, więc nadszedł czas porównać z oryginałem. Nie podobają mi się elementy horroru. Denerwują mnie, bo nie jest to coś, czego oczekuję po strzelance FPP. Nie jest to specjalnie oryginalny horror. Znacznie bardziej pasuje mi klimat "Half-Life". Jeśli ktoś lubi się bać, pewnie doceni te wszystkie wstawki, które mają na celu nas nastraszyć. Z tymi wszystkimi scenami grozy wiąże się wiele naprawdę irytujących momentów, w których unikamy zjaw, albo strzelamy do nich. Jest to strasznie głupie i irytujące.
Niezła próba zrobienie dobrej, acz za krótkiej gry, która mam nadzieję sprzedała się dobrze w Rosji, bowiem gramy ruskim sołdatem przeciwko "faszystom" -> 6/10. Nie ma tu przekłamań historycznych, jest za to wybujała fantazja twórców, która wpasowuje się w międzynarodową modę na "tajną broń Hitlera". Byłem zdziwiony, że masowo wykorzystano tu znane nam 1:1 lokacje z poprzednich gier z tej serii, zamieniając jakieś parę tekstur dla niepoznaki. W taki sam sposób swoje tanie filmy fantasy kręcił kiedyś Roger Corman. Recycling własnych zasobów jak widać sprawdza się także na tym rynku.
Im więcej gram w gry z tej serii od City Interactive, tym bardziej wyglądają mi na wersje demo - tak bardzo są krótkie i powtarzają lokacje z poprzednich gier. Mimo to, niezła gra będzie niezłą grą - niezależnie od tego, czy jest bardzo krótka, czy bardzo długa. Jeśli gra kończy się za szybko, a ja mam ochotę grać dalej, to chyba nie świadczy o niej tak najgorzej. Cenię sobie dobry dubbing, szybkie wczytywanie, efektowny silnik graficzny - choć tu i ówdzie ta lub inna tekstura pachnie brzydką tapetą na ścianie.
Obawiałem się podobnego gniota do "Rajd na Berlin: Oddziały specjalne", jednak to zupełnie inna gra, tylko polski dystrybutor dał te mylące tytuły. Jest OK -> 6/10. Przede wszystkim sprawdza się silnik Unreal, który sam w sobie jest dobry, płynny i dawał wtedy spore możliwości nawet takim małym, krótkim produkcjom. Dostajemy niewielkie przestrzenie do poruszania się, ale za to walki w zwarciu są ciekawe i zachowanie przeciwników czasami też pozytywnie zaskakuje. "Rajd na Berlin: Tajna Broń III Rzeszy" zaskakuje też kilkoma nietypowymi podejściami do FPS-ów i trzeba do nich przywyknąć.
"Rajd na Berlin: Oddziały specjalne" to jest jedna z najgorszych gier, jakie zdołałem ukończyć. Nie da się tej badziewności tłumaczyć rokiem produkcji. Nie wiem, jak to mogło przejść jakiekolwiek testy jakości -> 2/10. Podczas napisów końcowych dowiedziałem się, że to jednak nie jest gra polska i naprawdę nosi tytuł "WWI Sniper". Ilość bugów jest przerażająca. Uwagę zwracają też niewykończone obiekty i tereny - puste miejsca, których twórcom nie chciało się dopracować. Ktoś chciał zrobić tani "Medal of Honor" albo "Call of Duty" i wyszło co wyszło - g***o udające grę.
"Najmenicy" to przyjemny polski FPS, choć praktycznie taki sam jak "SAS: Secure Tomorrow", tyle że jeszcze krótszy, co czyni go nieco podobnym do dema, a nie pełnej wersji -> 6/10. Najbardziej żal wielu miejsc i broni, które są jakby niewykorzystane, bo akcja pędzi tak szybko, a gra kończy się jeszcze szybciej, że kiedy ją ukończymy, orientujemy się nagle, że nie zdążyliśmy nawet rozwinąć skrzydeł. Całe szczęście ukrócono przerywniki, nie ma już filmików o niczym, a fabułę poznajemy podczas wczytywania poziomów.
Nie przyłączam się do oskarżeń pod adresem gier z tej krótkiej serii. Ma momenty fatalne, jest tania, ale miejscami, gdy akcja przyspiesza, robi się nieźle. O dziwo, gorzej grało mi się w te misje na Ukrainie, ale te w Iraku nie były złe. Nawet było mi szkoda, kiedy gra się kończyła. Podoba mi się dowolność korzystania z wielu broni, mniejsza ilość misji z ostrzeliwaniem z karabinu, a przynajmniej mniej frustrujące są te misje od poprzedniej gry, która była ich pełna.
Nasza rodzima firma City Interactive (CI Games) miała dobry patent na sprzedaż gier - robili produkcje bardzo krótkie, ale po przystępnej cenie, atrakcyjne dzięki silnikowi graficznemu Lithtech Jupiter EX (zamiast wcześniejszego przestarzałego już wówczas silnika Chrome) oraz dzięki inteligentnym zmianom protagonistów - grać można wojskami różnych krajów, przez co różne gry były atrakcyjne na różnych rynkach. Daję 6/10 za "The Royal Marines Commando", który graficznie prezentuje się znakomicie, przyjemność z gry też jest fajna, ale niestety ten silnik graficzny ma wadę - jest jak atrakcyjna pi
Polak pobił rekord - pierwszą część zepsuł, a drugą zgubił, natomiast dodatek scrackował.
Postawienie na silnik Lithtech Jupiter EX (znany z F.E.A.R.) to był dobry wybór. W końcu da się w to przyjemnie grać, szybko, w miarę bezboleśnie, więc jest OK -> 6/10. Miałem podobne odczucia z którąś z części "Mortyra", więc ten silnik powoduje, że w strzelanki FPS na nim gra się niemal identycznie. Ma on swoje wady, ale za dużo by o tym pisać. Wspomnę o tym, że jest to gra polska, o Polakach i polskim oddziale, jednak za granicą to zostało wydane inaczej. Dopasowano fabułę i postaci do kraju wydania, co było ciekawym posunięciem z perspektywy sprzedażowej. Ciekawy polski dubbing.
Widać małą poprawę względem poprzedniej części o Francuskiej Legii Cudzoziemskiej, ale koniec jest równie mało satysfakcjonujący. Mnóstwo bugów. Fajna narracja, trochę przypominająca filmy o wojnie w Wietnamie -> 5/10. Obie gry dziś nie mogłyby zostać wydane, bo w jeden strzelamy do murzynów, a w drugiej co minuta pada słowo "żółtek". Gram jednak dalej w tę serię, bo to są rozgrywki na jeden wieczór. Może któraś okaże się niezła.
Jestem bardzo wyrozumiały dla gier tego typu, tym bardziej polskich, ale czym innym jest krótki i przyjemny FPS, a czym innym jeszcze krótszy i wadliwy półprodukt, jakim jest "Code of Honor: Francuska Legia Cudzoziemska" od City Interactive. Znaczna część misji to ostrzeliwanie wrogów z ciężkiego karabinu maszynowego, co nie jest przyjemne i przypomina te wszystkie tanie gry, w których nieruchomi obracamy działem i ostrzeliwujemy terem. Na pierwszy rzut oka silnik Chrome wygląda bardzo dobrze, ale pole widzenia jest niewystarczające, co wygląda jak błąd. Trafianie we wrogów jest słabe.
Widzę, że moda na ocenianie gry tak nisko jest cały czas aktualna. Chciałem grę prostą, szybką i w miarę przyjemną. W taką też zagrałem. Opinie innych są takie, jakby zagrali w "Nina: Kroniki Agenta". Są tytuły tworzone za miliony, grając w nie miliony i to jest OK. Ja w te gry zazwyczaj nie gram. Stawiam na takie retro, przy którym ten tytuł z 2011-go roku to prawie nowość, więc oceniam wrażenia, jakbym się wrócił w czasie. Ta gra nie jest udana. Widać niski budżet. Wiedząc, czego oczekiwać po grach z dystrybucji Playa, musiałbym być głupi, żeby spodziewać się nie wiadomo czego.
Ostatnie lata to najwyraźniej wielki powrót świata gier elektronicznych do epoki lat 90-tych. Uważam, że właśnie tamte lata jako czas najszybszego skoku technologicznego, więc też nieprawdopodobnego rozwoju kart graficznych, procesorów itd., dały twórcom gier najwięcej przestrzeni do wykazania się kreatywnością. Można było pokazywać na ekranie coraz bardziej niesamowite rzeczy, jednak jeszcze nie na tyle realistyczne, aby odebrać grom uwielbianą przez moje pokolenie potrzebę używania wyobraźni. Lata 90-te to wielki boom nowych gatunków gier, nowych pomysłów, a wiele z tytułów do dziś uważam za lepsze od nowych produkcji. Kiedy gry przestały przypominać to, co znałem z lat dzieciństwa, odszedłem od grania, czasami tylko nadrabiając klasykę. Jednak kiedy moje pokolenie wzięło się za odkurzanie rupieci, odmawiając odejścia swoim ulubionym tytułom w zapomnienie, zachwyciłem się, że komuś chce się robić nowe rzeczy, ale po staremu, wykorzystując przy tym rozmaite nowinki technologiczne w taki sposób, aby pomimo nowych możliwości, których nie mieliśmy w latach 90-tych, nie zakłócić esencji tego, co w dawnych grach stanowiło o ich jakości. Zaczęło się od niesamowitego "Ion Fury", później zagrałem w "Dread Templar", "WRATH: Aeon of Ruin" oraz "DUSK", a także polski niesamowity "Blood West". Te gry udowadniają, że nie potrzeba iść w ślady deweloperów tworzących dla wielkich marek, gdzie wszystko musi być błyszczące, gładkie i pełne przerywników filmowych. To co najlepsze, już mieliśmy dawno temu, ale teraz można to połączyć z elementami, które wówczas w latach 90-tych były nieosiągalne - tworząc coś nowego i starego zarazem, wyciągając z rozgrywki jej esencję.
"GRAVEN" był moim kolejnym wyborem, któremu miałem poświęcić tygodnie wolnego czasu. Pomimo, że była to jeszcze wersja z łatką "wczesny dostęp" (trzecia aktualizacja), kolejny raz zostałem oczarowany, przypominając sobie, dlaczego uwielbiam gry komputerowe - i to nie jest tak, że kiedyś odszedłem od nich, bo mi się znudziły, ale to raczej rynek gier stał się zaprzeczeniem tego, co kiedyś było w nim najatrakcyjniejsze.
W tej pierwszoosobowej grze akcji wcielamy się w kapłana niesłusznie skazanego na karę śmierci w obronie niewinnej osoby, który z jakiegoś powodu zamiast zadanej śmierci, otrzymuje drugą szansę, pojawiając się znikąd w łodzi, gdzieś na ponurych bagniskach. Początek nawiązuje do legendarnego "Half-Life". To wprowadzenie robi olbrzymie wrażenie. Samo oglądanie spustoszonych brzegów, słuchanie wioślarza podczas napisów początkowych - to wszystko wprowadziło mnie do gry w pełni zaangażowanego. Jeszcze zanim wysiadłem w porcie, przygniótł mnie rozmach okolicy - choć jednolitej w swoim dołującym i mrocznym klimacie, tak bardzo urozmaiconej tysiącami pięknych szczegółów. Pozostawienie grafiki pikselowej tylko wzmogło mój apetyt. Uwielbiam, kiedy gry przypominają, że są grami, a nie usilnym naśladownictwem rzeczywistości albo jej ulepszaniem przez wygładzania i upiększanie, dodawanie najnowszych efektów.
Sterowanie, klawiszologia są banalne, dzięki czemu nie musimy się uczyć grać, bo wszystkiego można się szybko domyślić. Zwiedzając miasto poznajemy pierwsze zadania. Większości można się podjąć w dowolnej kolejności. Linearne są tylko te, które wymagają dostania się w miejsca na początku nieosiągalne. Zawodzi tu trochę broń. O ile fizyka z silnikiem graficznym Unreal Engine 4 robi swoje, odróżniając tę grę od staroci, o tyle używanie broni powinno sprawiać nieco większą frajdę. Jak na grę w klimatach fantasy, moc ognia i błyskawic jest zbyt mało użyteczna - zresztą nawet podstawowa nie jest dostępna od razu. Mana wyczerpuje się bardzo szybko, przez co raczej nie czujemy się tu magiem. Zmiana ekwipunku nie jest zbyt wygodna. Pomimo ukończonej gry, nie zdołałem ulepszyć czarów do maksymalnego poziomu, inwestując raczej w broń klasyczną. Ceny u kowala oraz alchemika są zaporowe. Wolałbym większą satysfakcję ze strzelania, nawet z walki wręcz, ale za to przeciwnicy prezentują się bardzo dobrze. Łatwo tu zginąć, ale na szczęście kosztuje nas to zazwyczaj pieniądze, respawn kilku wrogów i możemy grać dalej.
Chociaż trafiłem na różne bugi - element nieodłączny w wersjach wczesnego dostępu - nie zraziły mnie do gry. Czekam na kolejne aktualizacje. Tutaj do perfekcji dopracowano muzykę, efekty dźwiękowe i grafikę, ale przede wszystkim projekt poziomów - to, w jaki sposób są ze sobą połączone w jedną, wiarygodną lokację. Wspaniałą rzeczą jest możliwość zobaczenia w różnych miejsc map obiekty oddalone od nas o godziny grania. Sam fakt, że widzimy szczyt wieży, od razu zachęca do dostania się do niej. Odkrywanie każdego, nawet najmniejszego nowego fragmentu mapy był dla mnie niesamowicie ekscytujący, wart poświęcenia kolejnej nocy weekendu. Kiedy po pary nocach doskonale poznałem mapę, czułem się jak u siebie w domu - cele stały się jaśniejsze, koniec gry coraz bardziej wyczuwalny, w zasięgu ręki, używanie broni bardziej dowolne, swobodne. Nagłe przejście z mrocznych klimatów bagna i drewnianej wioski - z jękami cywilów, płaczem, zawodzeniem tych, co przeżyli plagę bez swojej rodziny, posępnie kraczącymi krukami, stosami ciał jak podczas dżumy - do ogrodów pełnych pięknych kwiatów, później wielkiego kościoła i biblioteki, podziemi, kanałów, zamków... To zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Mapy i obiekty na nich są dalekie od metody "kopiuj-wklej". Dodatkowo fabułę poznajemy ze szczątkowych opowieści NPC-ów, ksiąg i notek. Nie ma tu za wiele do czytania, natomiast w oryginale, ten angielski jest zbyt skomplikowany dla wszystkich poza native-speakerami, tak więc zagadki oraz odkrywanie świata nie będą przyjemne dla wszystkich po równo. To trochę błąd twórców, żeby zniechęcać graczy zaporowym językiem. Z tego co czytałem w Internecie, podobnie jak ja, wielu graczy utknęło w kilku miejscach. To też jest do naprawienia, ponieważ samemu, bez obejrzenia solucji, zobaczenia podpowiedzi na forach, nie otworzyłbym nowych lokacji.
Finał rozgrywki nieco mnie zawiódł, ale to bardziej ze względów technicznych - chyba był robiony na szybko. Nie wiem dlaczego, ale czasami płynność grafiki zawodzi na moim GTX 770 (4GB) podobnie jak na komputerze typu All-in-One, który przecież ma kartę zintegrowaną. Czuję, że będzie z tego kiedyś coś znacznie lepszego, bo potwory są zaprojektowane bardzo dobrze, boss jest świetny, tylko źle i niepłynnie się tę ostateczną potyczkę prowadzi.
Po ukończeniu gry od razu czułem tęsknotę, chciałem wrócić po więcej, a to już chyba najlepsza recenzja. "GRAVEN" dostał różne oceny. Zdziwię się, że nie każdy portal ocenił go wysoko, a sami gracze zostali chyba zniechęceni z różnych względów i od razu skreślili ten tytuł. Ja wręcz przeciwnie - kolejny raz utwierdziłem się w przekonaniu, że warto stawiać na retro. Ostatnio grałem w wersję "wczesny dostęp" kilka razy i zawsze miałem ten dylemat - czy nie lepiej poczekać... Na pewno nie tylko "GRAVEN" w wersji finalnej będzie jeszcze bardziej niesamowity. Jednak filmów z gry na YouTube jest śmiesznie mało, solucji prawie wcale, więc to całkiem przyjemnie być jedną z niewielu osób, które mają szansę odkryć ten niesamowity świat, jeszcze podczas jego produkcji. Niezależnie od finalnej wersji, już teraz jest to dla mnie niezapomniany tytuł. Jeśli dojdzie działający tryb kooperacji, to będzie dla mnie gra niemal doskonała.
Sama idea programu, który jest narzędziem do robienia własnych gier i zarabiania na nich, to rzecz godna podziwu. Sposób, w który "Roblox" osiągnął sukces jest godny pozazdroszczenia, tym bardziej, że na początku perspektywy były raczej gówniane. Gry wyglądały beznadziejnie, dziwiłem się, że dzieci chcą w to grać. Małe wymagania sprzętowe i brak bariery wejścia dla graczy zrobiły swoje. Dużo graczy, spory
Fajna, wciągająca podróbka "Fall Guys" (przynajmniej tak mi się wydaje, że podróbka), darmowa, szybsza, działająca na wszystkim równie dobrze i szybko. Moje dzieci ogrywają od miesięcy. Samo patrzenie bawi -> 6/10. Rzadko polecam gry na telefon (praktycznie nigdy), ale jak ktoś lubi zręcznościową zabawę na dodatek za free, to jest właśnie to.
Ta gra to spełnienie marzeń każdego amigowca, który pamięta złotą erę komputerowych "flipperów". Wówczas pojemność dyskietki ograniczała trochę zabawę, i choć kochaliśmy "Pinball Dreams", "Pinball Fantasies" itp., czegoś tym wspaniałym produktom brakowało. Tutaj dostajemy dziesiątki stołów do gry i to nie byle jakich, bowiem przynajmniej połowa z nich to mokre sny każdego nerda -> 9/10. Ja wiem, że łowienie ryb na komputerze to jak symulator dłubania w nosie, więc granie w pinballa na ekranie zamiast w salonie gier albo w pubie to też tylko zamiennik. Jednak twórcy dotknęli doskonałości.
Cholernie wciągająca gra, której ogromną zaletą jest bardzo szybka i zazwyczaj krótka zabawa, przyjemne zdobywanie osiągnięć, fajna fizyka. Gra niestety płatna -> 7/10. Kupując ją córkom, miałem nadzieję, że pograją trochę dłużej. Niestety, konkurencyjna okazała się darmowa podróbka pt. "Stumble Guys" i tak "Fall Guys" za szybko odeszli w zapomnienie. Gdybym miał więcej czasu, sam był pograł dłużej. To jednak jedna z tych pozycji, do których w każdej chwili można na chwilę zasiąść, jeśli ma się tylko kilkanaście minut wolnego czasu. W porównaniu do "Stumble Guys" to jednak ma większe wymagania
Czasami najprostsze pomysły trafiają w sedno. Gra stała się hitem. Mnie to nie wciąga, ale moje córki ogrywały miesiącami. Plusem są żadne wymagania sprzętowe. Działa równie dobrze na starych telefonie, co na komputerze. Nie podoba mi się to, że od tego, jak dobrze wygląda rozgrywka zależy dobra wola przypadkowych graczy.
Ja tam się nie wkręciłem, ale coś w tym musi być, bo moje dzieci zwariowały na jej punkcie. Lata mijają, a one ciągle "majnkraftują". Trzeba przyznać, że twórcom udała się rzecz niezwykła.
Nie byłem przekonany do wersji 2005, na początku nie doceniłem jej potencjału. Jednak tryb kariery, w którym jest możliwość wchodzenia w mecz w dowolnej chwili... Wow! Nigdy się z czymś takim nie spotkałem, to zmienia postać rzeczy -> 9/10. Można szybko przelecieć przez sezon, wchodząc w mecz tylko wtedy, kiedy robi się gorąco. Bardzo szybko wersja z 2005-go roku zdobyła moje serce. Wciąż brakuje jej płynności, ale znacznie poprawiono stałe fragmenty gry oraz losowość zdarzeń na boisku. Nie mam czasu grać, więc pewnie do wersji z tej dekady nigdy nie dojdę, ale te stare gry wydają się idealne.
Ostatnio interesują mnie wyłącznie gry retro, bo na inne nie mam czasu. Coś na szybko, raz w tygodniu, bez zaangażowania, do zagrania na szybko przed snem. "Dusk" jako tzw. boomer shooter się tu sprawdza -> 7/10. Głosuj na Tonalda Duska! Świat retro zachwycił się prostą grą swojsko brzmiącego Davida Szymanskiego, ale ja bym aż tak daleko w zachwytach nie szedł, chociaż doceniam ilość i urozmaicenie poziomów, mroczny lovecraftowawski klimat oraz świetne profesjonalne udźwiękowienie. Mimo dobrej oceny, jaką wystawiłem grze "Dusk", to i tak najmniej zachwycający tytuł tego typu, w jaki grałem.
Czasami te najprostsze pomysły trafiają w sedno, doprowadzając konkurencję na rynku do wściekłości, bo sami mogli na coś takiego wpaść, a nie wpadli. Kolejny Punkt dla Valve. Jeśli chodzi o gry tej firmy, wolę większość dodatków (nawet nieoficjalnych) di "Half-Life", ale "Portal" pomimo wrażenia pobocznego projektu, a nie pełnoprawnego produktu, daje niespodziewanie wiele frajdy. Jak na FPP, w którym do nikogo nie strzelamy, wykorzystujemy jedynie portale w ścianach i fizykę, wciągnąłem się tak mocno, że zdecydowałem się ukończyć całość (łącznie trzy podejścia).
Utknąłem na dawnych latach, bardzo powoli nadrabiając zaległości i właśnie wczoraj pierwszy raz udało się nam z córką wygrać Ligę Mistrzów Legią Warszawa i to za drugim podejściem (takie rzeczy tylko w grach. Emilka grała po raz drugi w życiu w grę piłkarską, a strzeliła niemal wszystkie gole i obroniła karnego (!). Nie chciało mi się grać we wszystkie tryby, jedynie trening i Ligę Mistrzów, no i trochę potestowałem tryb kariery, który to tryb w takim dziwnym wydaniu wydaje się być nowością, podobnie jak tworzenie własnej postaci.
Już jestem zadowolony, a to dopiero wersja testowa. Oby zebrano odpowiednią kwotę na jej dokończenie. Niby typowa strzelanka, ale mocno przyjemna dla 1 gracza, bo i boty zachowują się dobrze. Tak się składa, że ja nie gram online z innymi graczami już od wielu lat i wcale mi tego nie brakuje. Lubię gry, w których jest jakiś cel. Tutaj tym celem jest ukończenie kampanii. Lubię ten widoczny wpływ jednostki na wynik bitwy i możliwość testowania strategii. Czekam na jakiś update i od nowa...
Oceniam wersję na PC (HD) - nie wykrywa kontrolerów do gry, a granie na klawiaturze i myszy to nieporozumienie. Dobre pomysły mieszają się z irytującymi. Dobre pomysły to na przykład tryb maratonu, ale połowa z dyscyplin jest żenująca. Dodatkowo wolno ładujące się poziomy i ciągłe powroty do menu są nie do zniesienia. Nie będzie mi dane dowiedzieć się, dlaczego "Super Monkey Ball" doczekała się tak wielu kontynuacji. Jestem przekonany, że wydanie tego na PC było niepotrzebne, bo nie jest to gra stworzoną na tę platformę.
To chyba najbardziej oryginalna bijatyka, w jaką grałem. Łączy grafikę komiksową z mordobiciem, zręcznościówką i zagadkami. Ma wszystko to, co w konsolach SEGA było najlepsze. Jest szybka, wyraźna, naładowana mocnymi kolorami, dobrą muzyką, kreatywnością w każdym kadrze (poruszamy się po kadrach komiksu rysowanego wraz z rozwojem akcji i czasami możemy wybrać, do którego kadru wolimy wejść). Nie jestem jakimś wielkim fanem tego typu gier, w które trzeba grać tygodniami, żeby ukończyć ze 40% fabuły, ale jak na chwilę się pogra, ma się jeszcze ochotę do niej wrócić.
Zachęcony niedawnym ukończeniem drugiej części (razem z córką w trybie współpracy), trafiłem na dawną część pierwszą i zrozumiałem, że powinno się zacząć właśnie od "jedynki", która nie bez powodu w swojej kategorii " 2D horizontally scrolling shooter" stała się niemal kultową. Dopiero grając w "jedynkę", która jest nieco wolniejsza i nie oferuje graczowi wszystkiego na raz, zrozumiałem działanie wyposażenia statku, zastosowanie gadżetów itd. Jeszcze tej gry nie ukończyłem, ale jestem zachwycony wszystkim poza możliwością powrotu do poprzednich misji w celu zarobkowy, jak to jest sequelu.
Ostatnio byłem zawiedziony powrotem do dawnych gier wydanych jako retro, ponieważ nie mam czasu na powtarzanie tych samych plansz po raz dwudziesty, żeby mieć nadzieję na ukończenie gry. Na to był czas dwadzieścia lat temu. Całe szczęście "Street of Rage 2" daje możliwość zagrania w niemal identyczną grę, jak te oryginalne bijatyki, które masowo wychodziły na Segę Genesis, jednak dodano opcje, o które na konsoli z pamięcią ROM byłoby trudno. To nie jest mój ideał bijatyki z gatunku "side-scrolling beat 'em up", ale gdyby dać możliwość łatwiejszego ukończenia całości (jakiś tryb dla nooba)...
Gram bardzo mało, bo życie jest za krótkie - tak jak dzień i noc. Dlatego uważnie wybieram gry i książki, bo te zajmują sporo wolnego czasu. "Blood West" mnie oczarował. Gdybym wiedział, że na bossa nie zużyję połowy amunicji, to bym jeszcze wrócił i postarał się oczyścić Dziki Zachód z pozostałego zła. Mam nadzieję, że kolejne odsłony będzie można zacząć z rozwiniętą już postacią. Kolejna wspaniała polska gra! Projektant poziomów odwalił kawał dobrej roboty, wspaniale łącząc ze sobą wszystkie lokacje. Brawo za głos totemu i za ten minimalizm. Wszystkiego jest tyle, ile powinno być. Grałem kilka nocy i nie żałuję ani godziny. Na początku byłem przygnieciony ogromem świata, zdezorientowany, zniechęcony trudnością, ale to tylko złudzenia, bo po kilku godzinach czułem się jak u siebie.
"Rayman Legends" to platformówka najbliższa doskonałości zaraz obok polskiej trójwymiarowej platformówki "Kangurek Kao: Runda 2". To eksplozja barw, dźwięków i muzyki w najbardziej kreatywnym stylu -> 9,5/10. Druga część "Kangurka Kao" pozostaje moją ulubioną, ale to tylko ze względu na zbyt wysoki poziom trudności "Rayman Legends". Gdybym jednak miał wybrać jedną grę tego typu na całe życie, byłby to produkt Ubisoftu. Tryb dla wielu graczy jest niesamowity. Dodatkowo dostajemy plansze z "Rayman Origins" w trybie odblokowywania bonusów za zdrapki. Wspaniale rozwinięto poprzednią część.
Ponieważ moja córka poznała już kinowych bohaterów ze stajni DC, zaczęliśmy nadrabiać gry LEGO z tej serii. Początek dobry, ale mroczny klimat i LEGO do siebie nie pasują. Na początku poznawania serii gier LEGO, dałbym temu ocenę znacznie wyższą, ale za wiele już widzieliśmy, żeby nie zauważyć słabych stron względem mojej ulubionej części, czyli sequela "Indiany Jones'a". Mam nadzieję, że trafimy jeszcze na grę, która będzie miała dokładnie te same rozwiązania, co i tamta. Pisząc to, jeszcze nie ukończyliśmy trybu "wolnej gry" dla złoczyńców, ale ponieważ tak trudno jest zebrać 100% bonusów...
Gdyby nie cholerny poziom trudności i zbyt twardzi przeciwnicy (przy tej ich niezliczonej grupie), to była by dla mnie najlepsza bijatyka na dwie osoby.
Myślę, że jak na rok 2005, nie ma tu wielkiego osiągnięcia techniki. Gdyby nie łatwy poziom do wyboru w tej nowej wersji na PC, poddałbym się bardzo szybko. Bardzo polecam polskie "Sky Force".
Nie tak wyobrażałem sobie powrót do czasów grania z kolegą Robertem w Contra - od początku aż do ukończenia gry - to już chyba znak czasu, że nie mamy tyle cierpliwości co dawniej i nie wyobrażamy sobie ciągłego powtarzania tego samego etapu. Trudno też tym zachęcić dzieci do klasyki. Jednak nie mogę nie docenić tak dobrego zestawu gier w jednym tytule. To wszystko dla mnie za trudne, ale fani będą zachwyceni, bo dostają tu wszystko, co w serii najlepsze -> 8/10.
Trochę mi szkoda twórców, że włożyli w to naprawdę ogrom pracy i ich dzieło wygląda i brzmi niesamowicie - także poziom trudności i tryb kooperacji to dobra robota - ale jak dla mnie, tak relatywnie niewielki detal jak zbyt przerośnięte odrzutowce, którymi sterujemy, powoduje obniżenie jakości zabawy. Na ekranie i tak mamy chaos nie do ogarnięcia, więc tymi ogromnymi bydlakami trudno jest manewrować, kiedy zajmują znaczną część ekranu. Jeśli chodzi o tuning, wybór broni, grafikę, muzykę, sterowanie, interfejs - to wszystko jest super, ale ostatecznie nie może konkurować ze "Sky Force".
Choć z roguelite wolę "Serious Sam: Bogus Detour" (po niej trudno będzie zrobić na mnie większe wrażenie), a z początku polski produkt, jakim jest "Danger Scavenger" zawiódł mnie chaotyczną rozgrywką, nieczytelnymi zasadami, jeśli pograć w nią parę godzin, potrafi mocno wciągnąć. To jest gra typu - ukończ, powtórz - bowiem po rozwinięciu postaci i wyposażeniu się w mocną broń, jeśli nawet ukończymy wszystkie poziomy, warto wrócić na dachy tych cyberpunkowych wieżowców i spróbować pograć inną postacią, z innym rodzajem uzbrojenia i z inną strategią. Szybko jej nie skasuję i wrócę do niej.
Technicznie ta gra jest dobra, znaczy się wygląda i brzmi przyzwoicie, także można z niej zrobić dobry zwiastun i oszukać gracza, ale grać się w to coś nie da -> 3/10. Ja jestem cierpliwy i jak zacznę grę, film, czy serial, to je skończę. Jednak tym razem nie dałem rady. Mam w domu dzieci i nie mogę przeklinać, a przy tym się nie da, więc odinstalowałem. Tak się kończy robienie gier na franczyzie filmowej, kiedy deadline dla programistów jest sztywno związany z premierą kinową. Z tak gównianym sterowaniem nigdy wcześniej się nie spotkałem, a o tej zasranej kamerze, która wariuje nie wspomnę.
Z jednej strony fajnie jest powrócić i nie czuć wielkiego dysonansu w porównaniu do poprzednich gier, cieszyć się nowinkami technicznymi, ale z drugiej strony, widzę dobrze, że jest to gra niedokończona, jakby zrobiona w pośpiechu. Nie miałem przyjemności zagrać w trybie kooperacji w całą kampanię, a myślę, że zaważyłoby to na mojej ocenie -> 7,5/10.
Dla mnie granie te gry nawet po latach od premiery jest jak poznawanie nowinek technicznych, więc oprawa graficz01no-dźwiękowa zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Polepszono silnik gry oraz sterowanie, zachowując typ rozgrywki poprzedniej części, czyli nadal jest to strzelanka, tylko zamiast karabinów mamy różdżki. Zabrakło natomiast granatów (eliksirów). Zmiany mi się podobają, ale nadal sama rozgrywka jest trochę nudna, jak i poprzednia część. Gra jest dość szybka, efektowna i jak zwykle bardzo przypominająca film. Nie żałuję spędzonego nad nią czasu. Tym sposobem ukończyłem wszystkie części.
Rzadko daję tak niskie oceny, ale nie spodziewałem się, że to może być tak frustrująca rozgrywka, jeśli przecież wzięło się za to studio od serii LEGO. Ta gra jest niezła tylko dla fanów filmu, którzy chcą zobaczyć więcej, niż on sam pokazuje. Mamy dość zgrabnie rozbudowaną historię (głównie dla chłopaków, bo chodzi o walkę na polach bitwy), ale rozgrywka jest nierzadko bardzo irytująca. Nauka efektywnego sterowania i korzystania z umiejętności postaci zajmuje zbyt wiele czasu, także wielu rzeczy nauczyliśmy się z córką zbyt późno, gdyby nie pomoc z YouTube'a, moglibyśmy w ogóle zrezygnować.
Jak dla mnie to samo przeżycie VR jest czymś fenomenalnym, ale wadą tej gry jest zbyt wysoki poziom trudności i konieczność powtarzania tych samych etapów po przegraniu.
Oceniam grę po obejrzeniu gameplaya Carlo1 na YouTube. Grając w kilka starych symulatorów z tej serii, mając porównanie z tamtymi kosmicznymi strzelankami, odnoszę wrażenie, że nowa gra nie jest od nich lepsza. Jednak w połączeniu z okularami VR, jestem pewien, że doświadczenie będzie bliskie perfekcji. Sama fabuła jest ciekawa, o ile jest się fanem "Gwiezdnych Wojen" i nie jest nam obojętne, o czym mówi nowa historia. Dałem 7,5, ale mając na uwadze, że w to powinno się grać w trybie VR.
Gdybym nie zagrał wcześniej w moją ulubioną jak na razie część z serii LEGO, czyli drugą część "LEGO Indiana Jones", pewnie zachwycałbym się znacznie bardziej. Te wszystkie gry są piękne, fakt, ale tutaj na przykład wkurza mnie błąkanie się po rozbudowanych lokacjach i przymus powtarzania tych samych poziomów w celu znalezienia jednego bonusa, który bardzo łatwo jest pominąć -> 8,5/10. Normalnie, każdą z części, w którą graliśmy, oceniłbym maksymalnie wysoko, jedynie fakt, że nie wszystkie są sobie równe, powoduje, że te oceny wahają się pomiędzy 8-10.
Bardzo subiektywnie (bo jako fan raczej retro), na mnie szata graficzna robi spore wrażenie; Doceniam znowu dobry dubbing; Zupełną nowością w tej serii jest typ rozgrywki, czyli "shooter" w stylu "Gears of War" – mamy więc różdżki zamiast karabinów i flakoniki-granaty oraz typowe dla gier na konsole chowanie się za naturalnymi osłonami. Gracze, a szczególnie polscy, nie byli dla tej części wyrozumiali i choć wiem dlaczego, ja jestem bardzo wyrozumiały, bo niewiele od takich produkcji wymagam. Dałem więc 7/10. Gra się szybko, w miarę krótko, efektownie. Mi to wystarczy.
Ukończyłem ją w zeszłym roku, ale jeszcze nie było jej na portalach do oceny. Jest to gra, która jest najbliżej perfekcyjności, której szukam w tego typu rozgrywce. To jest właśnie retro na sterydach w pełnej krasie - wszystko co najlepsze w dawnych grach FPS, podrasowane tylko tam gdzie należy, ale nieruszone tam, gdzie zmian być nie powinno. Włączasz ją "na moment", żeby tylko sprawdzić, jak to wszystko wygląda, ale zostajesz z nią na tygodnie, bo nie da się od tej gry oderwać. Wszystko w klimatach żeńskiego cyberpunk i "RoboCop". Kocham retro i czekam na więcej -> 9/10. No i te teksty bohaterki typu: "Imagine the future... coz you're not in it!" albo "I have an appointment with the doctor... and the doctor is having an appointment with death!".
Jest to gra, która jest najbliżej perfekcyjności, której szukam w tego typu rozgrywce. To jest właśnie retro na sterydach w pełnej krasie - wszystko co najlepsze w dawnych grach FPP, podrasowane tylko tam, gdzie należy, ale nieruszone tak, gdzie zmian być nie powinno. Włączasz ją "na moment", żeby tylko sprawdzić, jak to wszystko wygląda, ale zostajesz z nią na tygodnie, bo nie da się od tej gry oderwać. Wszystko w klimatach żeńskiego cyberpunk i "RoboCop". Kocham retro i czekam na więcej -> 9/10.
Wydawca Team17 (dawniej Team7) to firma, która w moim dzieciństwie kojarzyła mi się z najwyższą jakością gier na Amigę 500. Dwie najbliższe doskonałości gry to "Superfrog", "Project-X", seria "Alien Breed" oraz seria "Worms", natomiast w kilka innych nie miałem okazji grać albo grałem krótko i podziwiałem je wyłącznie na zdjęciach w czasopismach komputerowych. Czasy się zmieniają, rynek gier nie jest już zupełnie tym, czym był w latach 90-tych, a Team17 nadal istnieje i cały czas potrafi zaskoczyć produkcją wyjątkowo "miodną" (tak się kiedyś pisało o najlepszych grach), a co najważniejsze oryginalną, bo o oryginalność chyba dziś najtrudniej. I tak oto bohaterowie mojego dzieciństwa wydali kolejną wspaniałą grę, nad którą spędziliśmy z rodziną i znajomymi wiele godzin, jako że "Overcooked!", o którym tu mowa, jest grą typu "couch co-op", czyli taką do grania w kilka osób na jednej kanapie. Gry w końcu powinny łączyć, a granie przez sieć żadnym łączeniem nie jest. Co innego wspólna rodzinna rozgrywka w trybie kooperacji.
O niesamowitości tej gry decyduje nie tylko jej oryginalność, ale również prostota. Chodzi w niej o to, aby wspólnymi siłami zaserwować klientom restauracji zamówione przez nich potrawy. Pewnie serwowanie dań nie jest w grach niczym nowym, jednak sposób rozgrywki już chyba tak. Otóż o sukcesie w pojedynkę możemy chyba zapomnieć. Bez współpracy nie mamy szans. Na wyższych poziomach ta współpraca wymaga dodatkowo dobrego planowania i rozłożenia zadań pomiędzy kucharzami. W zależności od tego kto gra, wywoła to euforię, kłótnię, przybijanie piątek, wzajemne obwinienie się za porażkę albo nawet bijatykę i przekleństwa (byłem świadkiem wszystkich wspomnianych). Kolejne etapy przechodzimy poprzez zdobycie na każdym z nich minimalnej ilości punktów, które są jak pieniądze za utarg z danego dnia. Brzmi nie inaczej jak jakaś gra typu casual game z serii time management, ale nic bardziej mylnego. "Overcooked!" to gra zręcznościowa i to jaka! Wykonana doskonale pod względem graficznym, choć bez graficznych fajerwerków, a dopracowana w swojej prostocie do rozgrywki niemal natychmiastowej i to praktycznie bez treningu. Całość można ukończyć za pomocą dwóch przycisków, czasami pomagając sobie trzecim (jeśli ktoś chce podbiec). Kluczem do sukcesu jest idealne uzupełnianie się nawzajem. Problemem jest to, że twórcy gry postanowili nam urozmaicić rozgrywkę i kuchnie, na których gramy, przez co nie tylko przyjdzie nam tworzyć coraz to bardziej urozmaicone i skomplikowane w przygotowaniu dania, ale także unikać przeszkód, szkodników, poruszać się po niestabilnym gruncie, ale nawet adaptować się do zmieniającego się układu kuchni. "Overcooked!" nie ma z realizmem nic wspólnego, jest abstrakcyjna i zwariowana, przez co bardzo zabawna. Gotujemy i smażymy nie tylko w kuchni, ale głównie w plenerze, czyli na lodzie, na pokładzie okrętu, w piramidach (to dodatek "Gourmet Edition"), a nawet na ciężarówkach, z których łatwo spaść. Jeśli tego za mało, fabuła jest jeszcze dziwniejsza. Cebulowe Królestwo zostaje zaatakowane (jak w przepowiedni) przez klopsikowego stwora wzorowanego na Latającym Potworze Spaghetti i cebulowy król powierza nam misję uratowania królestwa poprzez nakarmienie stwora. Nie możemy tego jednak dokonać od razu. Wpierw musimy się wrócić w czasie i w poszczególnych latach uczyć się przygotowywać różne dania. Nigdy nie ukończyliśmy tej gry i nie dane nam było zobaczyć zakończenia, bowiem nie pozwoliła nam na to jedyna wada gry, za to bardzo poważna, czyli zbyt wysoki poziom trudności. Aby odblokować kolejne plansze, potrzebujemy zebrać określoną ilość gwiazdek, a czasami zdobycie choćby jednej graniczyło z trudem i to nawet przy komplecie graczy. Dzięki dodatkowi mogliśmy natomiast pograć w więcej etapów i odblokować więcej postaci, co było niemałą nagrodą za nasz trud. Po odinstalowaniu "Overcooked!" praktycznie od razu wzięliśmy się za jeszcze lepszy sequel.
Mam wrażenie, że po wielu latach podążania gier komputerowych w kierunku przeze mnie niepożądanym, ostatnio moje pokolenie wzięło sprawy w swoje ręce i powstaje coraz więcej gier ciekawych i pomysłowych, które nie przejmują się, czy silnik gry będzie nowatorski, tylko czy nowatorski będzie pomysł na rozgrywkę. Zresztą podobnie jak obecną kinematografią, w której technicznie można stworzyć już wszystko, ale dobry pomysł na fabułę nadal jest bezcenny.
Minął mnie okres boomu na "jedynkę", bo nie miałem wtedy PeCeta, a granie w demo na klawiaturze nie było dla mnie przyjemne. Tylko grafika robiła na mnie spore wrażenie. Później grałem w demo "Tonic Trouble" i to już bardziej polubiłem, ale nawet po latach, widząc którąś część na PS4, nie rozumiałem tej rozgrywki. Przeszedłem sporą część którejś trójwymiarowej gry na PS2 i to by było na tyle. Rayman nie podbił mojego serca. Teraz natomiast miałem przyjemność ukończyć wszystkie plansze (bez zebrania wszystkich diamentów - zębów), ale z całą rodziną, no i przyznam, że zrozumiałem magię tej gry.
Z jednej strony mamy piękną grafikę, która w zupełności oddaje ładne uniwersum „Star Wars”, z drugiej jednak czuć mocne ograniczenia, jakby niewidzialna ręką prowadziła nas do z góry ustalonych pozycji, tylko pozornie dając nam większy wybór. Irytuje też ciągłe wczytywanie nie tyle poziomów, co nawet poszczególnych map, które są stosunkowo małe. Także elementy zręcznościowe wydają się zbędne. Jednak pogłębienie wiedzy na temat Starej Republiki, w tym wojen mandaloriańskich oraz historii Sithów, a także wielu ras i ich obyczajów, to wszystko było warte świeczki.
Tego się nie spodziewałem, bowiem okazało się, że akurat druga części Indiany Jonesa w wersji LEGO jest chyba najlepszą grą z całej serii, lepszą od wszystkich "LEGO Star Wars". Poprawiono tu wszystko, zupełnie tak, jakby wiedzieli, co trzeba zmienić, żeby dwoje graczy było zadowolonych i chciało wrócić do gry po jej ukończeniu, żeby zdobyć wszystkie skrzynie ze skarbami. Pierwszy raz z córką czuliśmy, że zdobycie wszystkich bonusów jest w zasięgu ręki, bez wielogodzinnych poszukiwań. Szkoda, że "Star Wars" tak nie wygląda. Pomysł na podzielenie epizodów i plansz bonusowych w ten sposób...
To gra, która coraz mniej przypomina grę, a coraz bardziej interaktywny film, czego zazwyczaj nie lubię i od czego uciekam, jednak w przypadku serii z Potterem, która to seria odeszła od zręcznościowego trybu z pierwszych części, to jest dla mnie OK, bowiem teraz potrzebuję gier na szybko, efektownych, łatwych, bo i czasu mało. Jestem pod jeszcze większym wrażeniem grafiki i odwzorowania Hogwartu, niż byłem poprzednio. W końcu pad na PC działa w tej grze jak należy. Poważnie, gdybym był wielkim fanem serii, starałbym się zrobić 100% zadań. Doceniam i zawyżam średnią do 8/10.
Ja nie wymagam wiele od gier tego typu, ale nawet gry na przeglądarki internetowe bywają lepsze.
Szykuję się na gorsze czasy, jako że słyszałem o kolejnych częściach raczej słabsze opinie, ale póki co ten "PES" jest moim ulubionym i bliskim ideału. Nie dane mi było dokończyć kariery "Become a Legend", bo padł dysk z zapisem gry (teraz będę trzymał folder KONAMI w OneDrive, ale i tak dałem -> 9/10.
Kilka lat temu grałem w pierwszą część i muszę przyznać, że zabawa była pierwszorzędna. Ostatnio zagrałem w "Gold" i chociaż początki wydawały się toporne, to w miarę postępu w grze, pokochałem całość i chciałbym więcej. Remake to nie to samo, jeśli buduje się kompletnie nowy engine. Wolę coś takiego, jak 3D Realms zrobiło z "Ion Fury" - to dopiero odlot!
Śledzę tę serię od początku i jest to dla mnie najsłabsza odsłona obok wersji '96 i 97. Okropny interfejs (menu) i brak płynnej rozgrywki. Szybko ją porzuciłem.
Według mnie, to jest gra wówczas bliska doskonałości. Jedynie poziom trudności na późniejszych poziomach był zbyt wysoki i irytujący.
Nie rozumiem, jak można było zrobić tak okropne tryby gry przy tak kapitalnej technicznie grze... To mogła być kolejna perfekcyjna ulepszona retro klasyka. Jakby nie można było dodać trybu Championship podobnego do tego z pierwszej części z 1994-tego roku...
Jeśli chodzi o emulację, interfejs, opcje - nie wyobrażam sobie lepszego wykonania. Jednak żyjemy w XXI wieku. Gier Disneya na przełomie lat 80-90 wyszło znacznie więcej i brak pozostałych tytułów jest dla mnie niezrozumiały. Nie we wszystkie gry dobrze mi się grało, ale wynika z tego, że jednak po tylu latach odzwyczaiłem się od tego typu zręcznościówek, które charakteryzował spory poziom trudności. Nie mam też już do nich cierpliwości, bo i dostęp do gier jest nieporównywalny - nie mam czasu grać cały czas w te same poziomy i zaczynać każdy od początku. 20 lat temu grałbym jak nic.
Marzyłem o takiej strzelance od dziecka. Moim zdaniem to najlepsza gra w swojej kategorii.
Stworzona przez zespół Rewolf, który powstał jedynie, aby stworzyć tę grę - "Gunman Chronicles" jest modyfikacją "Half-Life", którą to grę muszę przyznać, zawsze wielbiłem. Minęło wiele lat od czasu, gdy ostatni raz grałem w demo "Gunman Chronicles". Wiele się od tamtych czasów zmieniło. Dziś oczywiście nie robi już wrażenia grafika pierwszego "Half-Life'a", jednak jeśli ktoś uwielbia tatmą grę jak ja, z pewnością powinien sięgnąć po wszystkie oficjalne dodatki do niej oraz darmowe MOD'y, bo większość z nich jest wręcz wyśmienita. "Gunman Chronicles" to produkt sprzedawany oddzielnie, korzysta z silnika "Half-Life, jednak jest to zupełnie inna historia w zupełnie innych realiach fabularnych.
Intro podobnie jak w oryginale pozwala się nam "wczuć w postać (w tym przypadku w Gunmana o imieniu Archer) oraz poznać nieco realiów, których przyjdzie nam grać, jak świat i jego bohaterowie. Muszę przyznać, że choć nie jest to poziom epickości "Half-Life", ma swój klimat science-fiction i niektórym powinien przypaść do gustu. Jako żołnierz dostajemy misję zwiadowczą od której to zaczynają się kłopoty. Z początku małe, później większe, aż przyjdzie nam brać udział w sporej intrydze. Celowo nie zdradzam fabuły, jednak wg mnie jest ona jak na grę komputerową całkiem dobra i poza strzelaniem tu i ówdzie, przyjdzie nam przeżywać tę przygodę prawie jak w filmie. Największy bohater okazuje się największym zdrajcą, a największy wróg zmuszony jest stać się naszym jedynym sprzymierzeńcem.
Gra tylko w niewielkim stopniu korzysta z oryginalnych rozwiązań graficznych. Niemal wszystko zbudowane jest tu od podstaw. Mamy nie tylko nową broń, ale także nowe postacie i obiekty. Gra była reklamowana ogromną ilością arsenału, który możemy modyfikować. Cóż, według mnie jest to nadużycie, bowiem to zaledwie parę giwer i granatów, sęk w tym, że każda ma sporo trybów strzelania, co urozmaica grę, ale bez przesady. Żeby móc się tym wszystkim odpowiednio nacieszyć, potrzeba więcej czasu na rozgrywkę, a tego jest niestety nieco mało. Jak najbardziej parę spluw jest najwyższej jakości, podobnie jak parę wrogów, ale to tylko ciekawostki. Wartość gry to przede wszystkim silnik "Half-Life" oraz dobra historia. Całość osadzona jest we w miarę unikatowym klimacie. Kosmos, statki kosmiczne, obcy, ale z drugiej strony żołnierze przypominający wojska z epoki wojny secesyjnej albo piloci, którzy razem ze swoimi śmigłowcami przypominają post-apokaliptyczne postaci z filmu "Mad Max 2".
Koniec końców przyznam, że po latach granie w gry oparte na silniku "Half-Life" nadal sprawiają frajdę. Dodam jeszcze, że świat "Gunman Chronicles" jest urozmaicony - od dinozaurów, świątyń w stylu Inków albo Azteków, przez pustynie, lasy, kosmos, laboratoria i tak dalej. Ciekawostką powinna być też możliwość prowadzenia czołgów. Oczywiście jest sporo lepszych modyfikacji "Half-Life", ale jak dla mnie to od przybytku głowa w tym przypadku nie boli.
Podobnie jak w przypadku „Dark Forces” i poprzedniej części „Jedi Knight”, moja przygoda zaczęła się od dema gry, które spodobało mi się, ale szans na granie w czasach, gdy powstawała gra, nie miałem, bo mój komputer był już przestarzały. Tradycyjnie już przeczekałem całe lata i oto zacząłem przygodę z kolejną częścią Jedi Knight, tym razem już bez „Dark Forces” w tytule.
Fabularnie „Jedi Knight 2: Jedi Outcast” jest prawdziwą kontynuacją części poprzedniej i trudno jest cieszyć się w pełni historią, nie znając części pierwszej. Mam tylko jedno zastrzeżenie. Pierwsza część umożliwiała wybór ścieżki Jedi, a ja dziwnym trafem wybrałem Ciemną Stronę Mocy, co chyba skutkowało śmiercią mojej przyjaciółki Jan i dość ponurym zakończeniem. Zacząłem przygodę w części drugiej od momentu, jakbym w ogóle nie uczestniczył w poprzedniej – nagle nie tylko straciłem moc Jedi, ale także Jan okazała się być jak najbardziej żywą... No ale rozumiem, że w tamtych czasach nie dało się tego zrobić inaczej. Dlatego na YouTube obejrzałem alternatywne filmy z gry i wczułem się w nową rolę dobrego Kyle’a Katarna, którym zacząłem misję rozpoznawczą w na pozór opuszczonej bazie imperialnej. Tradycyjnie coś poszło nie tak i baza okazała się nie być opuszczoną. Przyspieszając fabułę, jej kluczowym punktem jest porwanie Jan przez okrutnego gadziego Desanna, który tym sposobem zmusza Katarna do udania się w miejsce, które znamy z poprzedniej części – Doliny Jedi. Po drodze wstępujemy do Akademii Jedi i jesteśmy szkoleni przez samego Luke’a Skywalkera, jeszcze mamy przyjemność przeżywać przygody z Lando Calrissianem, któremu głos podkłada oryginalny aktor z piątego i szóstego epizodu sagi, co muszę przyznać zrobiło na mnie duże wrażenie. Dodatkowo mamy tez filmy renderowane, ale standardowo dotyczą one tylko lotów statków kosmicznych, więc są nieco monotonne i nie ma się co nimi zachwycać.
Fabuła jest niezła, jak na grę oczywiście. Zrezygnowano z prawdziwych aktorów, ale wyszło to grze na dobre, bo po paru latach od poprzedniej części, grafika stała się na tyle efektowna (podrasowany silnik „Quake 3: Arena”, że wstawki nie rażą sztucznością jak w ostatnim dodatku do gry. Niestety w świecie „Star Wars” większość lokacji jest bardzo nudna, prawie niczym się nie różni, tak więc dopiero misje na bagnach czy w świątyni wyglądają inaczej niż reszta gry. Silnik graficzny sprawuje się wyśmienicie. W końcu dzięki jakiejś porządnej grawitacji w grze, zrzucanie przeciwników siłą mocy Jedi sprawia radość. Miecze Jedi stają się wyjątkowo efektowną bronią i już gdy wchodzimy na teren Akademii Jedi, obserwując sale treningowe, marzymy o takim mieczu. Osobiście jako fan strzelanin FPP wolę broń laserową, tak więc używałem miecza, kiedy nie było innego wyboru. Już od poprzedniej części moim hobby w grze było upokarzanie wojowników z mieczami świetlnymi, trafianiem w nich z broni każdej tylko nie mieczem świetlnym. O ile w tamtej części było to bardzo trudne, o tyle w tej zabawa była świetna. Upokorzenie jegomościa pokonując go na przykład granatem albo kuszą, kiedy on biega w kółko z mieczem świetlnym było bardzo przyjemne. Ciekawym pomysłem jest zbieranie po delikwentach kryształów zdaje się ulepszających nasze zdolności. W ogóle same moce Jedi są świetne. W końcu nie wybieramy ich jak w części pierwszej, ale są nam one dane z misji na misje i systematycznie zostają podnoszone. Podoba mi się takie rozwiązanie, bo nie musiałem się zastanawiać, co by było, jakbym wybrał tę a nie tamtą moc...
Moce mocami, ale jako fan FPS’ów najbardziej ciekszyłem się różnorodnością standardowego arsenału. Granaty zbliżeniowe, miny na czujniki (jak w „Half-Life”), bomby zdalnie sterowane, pistolet i każda kolejna broń strzelająca dwoma trybami, poza snajperką, która ma tryb zbliżenia i pomogła mi pokonać większość wojowników z mieczami świetlnymi, czasami bez zbliżania się do nich. Jednym słowem – raj dla fana gier tego typu.
Tradycyjnie już muzyka jest wspaniała i oryginalna, razem z grafiką stanowi o epickości całej opowieści. W przeciwieństwie do poprzedniej gry, ta wydała mi się zbyt krótka. Dopiero co otrzymałem maksymalny poziom mocy, a tu trzeba było kończyć. Finałowa walka nie przypadła mi do gustu, bo według mnie wszyscy ostateczni bossowie serii są nieporównywalnie trudniejsi niż reszta gry razem wzięta, a nie można im dopiec z broni konwencjonalnej, dlatego należy kierować się z góry wymyślonymi schematami, co koniec końców jest mało radochy w pokonaniu takiego kolesia, szczególnie, że tuż przed samą potyczką możemy zebrać amunicję, która już się nam do niczego nie przyda. Ale to są tylko moje narzekania, wiem, że większość gra niemal całą grę mieczem świetlnym i praktycznie nie korzysta z arsenału.
Gra oferuje też parę nowinek z których pamiętam kierowanie robotami oraz zasiadanie w słynnym AT-ST (co mi się podoba, to możliwość zmiany broni w tejże jednostce oraz możliwość wysiadania i przesiadania się do innego), a także możliwość używania dział laserowych, jeśli wcześniej ich nie zniszczyliśmy razem z żołnierzami za nimi zasiadającymi. Do dyspozycji mamy też dwa rodzaje lornety, działka strażnicze (jak w „Aliens”), zwiadowców (jak latająca kula, z którą ćwiczył Luke Skywalker w pierwszej części „Star Wars”).
Podsumowując, gra podoba mi się bardziej niż poprzednie części i pomimo, że od lat powtarzam, że grafika nie ma znaczenia, w przypadku tej serii, mamy do czynienia z nową jakością, nieosiągalną technicznie w poprzednich latach, dlatego grawitacja, oświetlenie i w ogóle grafika są tu bardzo istotne, bo pozwalają się lepiej wczuć w rolę Jedi. Jednocześnie te same postacie oraz to samo menu i schematy gry, dają wrażenie naturalnej kontynuacji poprzednich części, co dodatkowo ułatwia wczucie się w rolę, jeśli poprzednio graliśmy w gry z tej serii. Nie jest to gra, którą należy znać koniecznie, ale każdy fan „Star Wars”, który nie stroni od gier, chyba powinien ją znać.
Po wielu latach nareszcie zagrałem w pełną wersję sequela gry, której co prawda nie przeszedłem do końca, ale wspominam miło. Mowa o „Star Wars: Dark Forces” – gry z gatunku FPS, która dziś może odstrasza grafiką, ale dla kogoś kto szanuje sztukę jaką są w ogóle gry komputerowe, bardziej liczy się gry walność. „Star Wars: Dark Forces” była kapitalną grą, jednak dla mnie nieco za trudną pod względem poruszania się po labiryntach. Jeśli wrócimy wspomnieniami do roku 1999-tego i wyobrazimy sobie, jak innowacyjną grą była „Star Wars: Jedi Knight – Dark Forces 2” narzekania na grafikę powinien zastąpić zachwyt, szczególnie kiedy kocha się uniwersum „Gwiezdnych Wojen”.
Fabuła jest w grze elementem nadzwyczaj istotnym, o czym zapomina się w dzisiejszych grach tego typu. W „Star Wars: Jedi Knight – Dark Forces 2” przyjdzie nam po raz kolejny kierować losem Kyle’a Katarna i to w czasach, gdy druga Gwiazda Śmierci przestała już istnieć. Tym ciekawiej dla fanów „Star Wars”, że wydarzenia z gry to wydarzenia nie przedstawione w żadnej części filmu, a nie jedna osoba chciałaby wiedzieć, co stało się po ostatniej części filmu z serii „Star Wars”.
Wróćmy jednak do Katarna. Kyle tropi morderców swojego ojca – mistrza Jedi, który został zamordowany przez sługusów Jereca – ambitnego pupilka nowego Imperatora, który od ojca Kyle’a chciał się dowiedzieć o położeniu legendarnej Doliny Jedi. Tam też mógłby zyskać niewyobrażalną moc płynącą z grobowca rycerzy Jedi. Jerec zadarł z niewłaściwą osobą. Kyle, którego los leży w rękach gracza, nie tylko będzie podążał śladami ojca i szkolił się w sztuce Jedi, ale także będzie miał wybór po której stronie mocy się opowiedzieć.
Tyle o fabule. Jest jeszcze sporo interesujących postaci, ale nie o to chodzi, żeby z opisu robić skrót odcinka serialu.
Gra jest typową strzelaniną 3D, jednak na tamte czasy o tyle innowacyjną, że pozwalającą na celowanie poziome i pionowe oraz używanie miecza świetlnego. Kiedy Kyle znajduje miecz ojca, gracz ma wybór korzystania z pokaźnego arsenału (przy czym broń może być używana w dwóch różnych trybach) albo jedynie miecza Jedi i mocy, w którą zainwestuje przyznawane podczas gry gwiazdki umiejętności. Osobiście pod koniec wybrałem moc niszczącą, przez co opowiedziałem się po ciemnej stronie i dalej wpłynęło to na grę. Nie tylko walczyłem z inną postacią po momencie wyboru, ale także oglądałem inne filmy, którymi Lucas Arts ponownie okrasiło swoją i tak świetną produkcję. Filmy są świetne ponieważ biorą w nich udział żywi aktorzy, co pozwala lepiej wczuć się w klimat filmów. Jakość filmów na dzień dzisiejszy nie zawsze musi się podobać, podobnie jak gra aktorska i kostiumy, ale to kwestia gustu i oczekiwań. Zdecydowanie jest to lepsze niż animowane filmy bez żywych postaci, jak było choćby w „Star Wars: X-Wing Alliance”. Poza tym Kyle nie przypomina już tej samej postaci z gry „Star Wars: Dark Forces”, wygląda jak młodsza wersja George’a Lucasa.
Grafika i dźwięk to wcale nie słabe strony gry. Lokacje są rozległe, trzymają klimat „Star Wars”, a muzyka jak zwykle wyjęta jest prosto z filmów. Przeciwnicy trafieni z potężnej broni spadają w przepaście, miotani są naszymi mocami, duszeni, oślepiani… Pełen wypas! Walki na miecze świetlne jak na stare czasy uznać można za dobre rozwiązanie. Nie wyobrażam sobie, żeby prawdziwy fan „Star Wars” nie spróbował ukończyć tej gry. Ja już zasiadam do kontynuacji – „Star Wars: Jedi Knight – Mysteries Of The Sith”.
W czasach, kiedy mogliśmy pomarzyć o zdobywaniu gier tak łatwym sposobem jak dziś, kiedy ceny gier były zabójcze, a ich lokalizacja najczęściej niemal żadna, zagranie w pierwszą część przygód małego czarodzieja było dla mnie jakimś tam rarytasem. Nigdy nie polubiłem filmu, podobnie jak następnych paru części (z wyjątkiem „Harry Potter i Książę Półkrwi”, która wyróżniała się na tle reszty mrocznym klimatem i świetnymi efektami specjalnymi), ale gry to co innego. Zawsze lubiłem gry oparte na silniku z „Unreal Tournament” – jednym z najlepszych w historii gier. Silnik ten sprawdza się nie tylko w przypadku gier FPP, ale jak widać także w platformówkach 3D. Tak więc część po części przechodziłem trzy pierwsze gry, z niemałą radością przyglądając się postępowi technologicznemu. Niesamowite, jak bardzo różne graficznie są te trzy gry, pomimo iż łączy je ten sam silnik 3D! Przyszła pora na część czwartą – kompletnie inną i moje uczucia były mieszane. Miałem nawet zamiar zaprzestać zabawy dosyć szybko po jej rozpoczęciu, ale o tym za chwilę.
Po wstępie, który wygląda bardziej jak trailer niż intro, zacząłem przeglądać menu i zorientowałem się, że jedyną opcją było wyłączenie napisów. Szukałem też w folderze z grą jakiegoś pliku do zmiany rozdzielczości itp., ale nic z tego. No trudno. Zacząłem przeglądać następne opcje. Jeden slot z trzech do zapisu gry (wcześniej bywało ich znacznie więcej) i im dalej w menu, tym bardziej przekonywałem się, że to gra stworzona, aby działać najlepiej na konsolach. Kolejny raz uzbroiłem się w analogowego pada Logitech i zacząłem grę. Zresztą w przeciwieństwie do poprzednich gier, gdzie nie zawsze sprawdzał się pad, tutaj gra bez niego nie ma większego sensu.
Intro zostało podobne, czyli przed rozpoczęciem poziomu możemy obejrzeć jakby rusunki z książki i całkiem dobry dubbing. Dla kogoś, kto nie grał w demo, szokiem może okazać się wszystko co nowe, a nowe jest tu wszystko. Tym razem postać widzimy bardziej z góry niż zza pleców, co zmusza nas do grania w zupełnie inny sposób niż poprzednio. Niestety nie możemy poruszać kamerą, co czasami utrudnia rozgrywkę. Świetne jest wykorzystanie minimalnej ilości przycisków na padzie, więc wiele nie musimy się uczyć. Tylko początki wydają się nieco skomplikowane, ale po jednym poziomie wszystko mamy już „obcykane” i możemy cieszyć się rozgrywką. Podobnie jak cała branża gier, która idzie w efekciarstwo i tutaj mamy do czynienia z minimalną ilością zręczności, a maksymalną ilością efektów – takie odniosłem wrażenie. Przypomina mi to nieco trzecią część „Władcy Pierścieni”, gdzie gra wyglądała jak film. Kapitalna jest grawitacja, która umożliwia nam podnoszenie i rzucanie przedmiotami, rozwalanie murów i nie tylko – grawitacja w silniku graficznym to chyba największy plus gry.
Mając ściągniętą solucję, grało mi się przyjemnie, bowiem nie musiałem się męczyć z szukaniem ukrytych kart i tarcz, dlatego nie zakończyłem grać, dopóki nie ukończyłem całej gry. Tym razem, aby ukończyć grę, nie wystarczy dojść z punktu „A” do punktu „B”. Nadal zbieranie fasolek jest przydatne, ale tym razem karty, które za nie kupujemy, mają praktyczne zastosowanie. Przed każdą misją, wybierając swoją postać (Harry, Ron i Hermiona – to także nowość, że możemy wybierać postać), jesteśmy w stanie przypisywać jej i reszcie zakupione karty, które zmieniają silne strony postaci, dając im nowe możliwości. Umiejętne wybieranie kart lub losowy traf mogą nam bardzo pomóc w trudniejszych zadaniach. Specjalne karty to tzw. „znikające karty”, a te w większości znalazłem dzięki świetnej slolucji. One także podobno dają jakieś możliwości. W każdym razie, znacznie łatwiej jej skolekcjonować wszystkie, niż było to w poprzednich częściach gry. Czekoladowe żaby są naszymi życiami, co podoba mi się bardziej niż w poprzednich grach, gdzie żaby dawały nam jedynie pełną energię. Dzięki temu nie musimy zawsze zaczynać od początku.
Ciekawostką jest też niemożliwość skakania. Rzadko spotykamy się z taką grą, ale tutaj spisuje się to świetnie – szczególnie, że w trzech poprzednich częściach naskakaliśmy się już na całe życie. Tym razem bardziej niż zręczność liczy się strategia walki, dobierania czarów i zwykła logika na niskim poziomie (osobiście nie lubię się głowić nad jednym poziomem cały dzień, więc mi to pasuje).
Czytałem nieco komentarzy na temat gry i są one negatywne, także ze względu na grafikę. Odniosłem wrażenie, że grafika zmieniała się w zależności od wersji gry, którą miałem. Osobiście stierdzam, że wersja dwupłytowa była dla mnie świetna i naprawdę pomimo niewielkiej rozdzielczości, świat wyglądał zdumiewająco. Głębia tła, piękne oświetlenie, efekty specjalne jak z PlayStation 2 – to wszystko zrobiło na mnie spore wrażenie, bo rzadko gram w nowsze gry. Gra nigdy się nie „cięła”, chodziła płynnie i muzyka także była dobra, nawet bez opcji dźwięku grało się świetnie, bo wszystko było dobrze stonowane. Niestety nie mamy do czynienia z tak dobrą muzyką jak w pierwszej części, ale Patrick Doyle to nie John Williams i musi nam wystarczyć. Dodatkowo polski głos Voldemorta był żałosny, brzmiał jak syntezator mowy, no ale trudno.
Jak się gra w czwartą część? Misje nie są trudne, co jest przyjemne, bo możemy się skoncentrować na szukania potrzebnych nam tarcz, zamiast na ciągłym skakaniu. Wyjątkiem jest poziom z ciągle atakującymi nas owadami, które są irytujące. Poziom trudności jest źle wyważony, ale mi to nie przeszkadza. Mam na myśli to, że gdy zwykle chodzi o to, aby w grze było od „łatwiej” do „trudniej”, tu tego nie ma. Poziomy są specyficzne, przypominają mi dawne gry na podstawie filmów, gdy każda plansza była jakby kompletnie inną grą. Tutaj zaczynamy od środka akcji, następnie wchodzimy do szkoły na trening, później znowu na misję i następnie mamy specjalne zadania z umiejętności, którze przydają się nam w grze. Następnie znowu poziom gry i kolejne zadanie – ucieczka przed smokiem (coś jak latanie w poprzednich grach). Następnie znowu jakiś poziom i po nim pływanie (nieco słabe, ale daje radę). Na koniec mamy jeszcze poziom labiryntu i walkę końcową, która według mnie jest efektowna i pomysłowa, choć poza wspomnianym nijakim dubbingiem Voldemorta, znalazłem wpadkę, gdy jego czar potrzebny mi do zniszczenia rzucanego we mnie posągu, utknął i nie dało się już wygrać poziomu. Zakończenie gry nie jest dobre, ale jak wspomniałem – nie lubię tych filmów o Potterze, więc fabuła mało mnie obchodziła.
Najważniejszą różnicą pomiędzy poprzednimi częściami jest sposób podejścia do kończenia poziomów. Podczas gdy w poprzednich częściach wystarczyło coś zebrać i wyjść, a przy okazji można było kolekcjonować karty, tutaj do odblokowania kolejnych lokacji potrzeba zebrać odpowiednią ilość tarcz, a te nie zawsze od razu są dla nas dostępne. Trzeba więc wchodzić na te same poziomy parę razy, używając nowopoznanych czarów, torować sobie drogę do pominiętych wcześniej tarcz. Na początku bałem się, że będzie mnie to irytować, ale z czasem dałem się grze oswoić, bo zamiast dziko się wkurzać, powracałem do poziomów i cieszyłem się, że w końcu mogę dotrzeć w nowe miejsca (solucja była nie bez znaczenia), poza tym te stare lokacje często dostępne były ze znacznie lepszych checkpointów niż oryginalnie, a zwykle też nie miałem do pokonania ogromnej hordy potworów jak na początku, co przyspieszyło rozgrywkę. Także minimalna ilość rodzajów wrogów nie przeszkadzała mi za bardzo. Były całkiem pomysłowe i nie drażniły mnie, poza tym, że chciałem je zabijać – ale taka ich rola, żeby ginąć w dużych ilościach.
Podsumowując wypociny – rozumiem przeciwników gry. Jednak z perspektywy gracza, który zaczął grać w tę serię od samego początku, widzę dobry kierunek i zachęca mnie to do zagrania w następne części. Gra jest krótka, efektowna, wciągnęła mnie i jako anty-fan „Harry’ego Pottera” jestem z niej zadowolony. Nie zapłaciłbym jednak ceny w trakcie jej premiery, bowiem gry na podstawie filmów zwykle cierpią na tę samą chorobę, którą można nazwać „deadline” oraz wysoka cena. Choć twórcom niemal udało się uniknąć „bugów”, to jednak wiem, że kiedy fan filmu płaci za grę, przy której chciałby spędzić maksymalną ilość czasu, srogo się przy „Harrym Potterze i Czarze Ognia” zawiedzie. Gra kończy się szybciej niż taka osoba zdąży wypowiedzieć zaklęcie: „Wingardium Leviosa!”.
Alternatywna rzeczywistość, w której to Związek Radziecki zrzuca bombę atomową na Berlin i wygrywa wojnę, szybko zalewając czerwoną zarazą całą Europę i później resztę świata. Brzmi niedorzecznie? Nie dla Amerykanów, którzy jeszcze w latach osiemdziesiątych żyli kinem takiego propagandowego rodzaju. To właśnie w USA, a dokładniej w Nowym Jorku, gracz będzie uczestniczył w walce przeciwko radzieckiemu zniewoleniu. Podczas intro zostaniemy urzeczeni kapitalną muzyką chóralną, która przypomina tę z "Polowania Na Czerwony Październik" oraz słabą animacją. W animacji tej zobaczymy podpływające pod Nowy Jork ogromne radzieckie łodzie podwodne. Niespecjalnie imponujący początek, ale nie zrażajmy się jeszcze. Zaraz po małych ustawieniach, których w grze nie mamy wiele, możemy zacząć rozgrywkę. Dobrze wiedzieć, że zapis gry nie będzie wygodny, trochę jak na konsolach do gier.
Akcja zaczyna się jak wysokobudżetowy, lecz kiczowaty film sensacyjny. Wcielamy się w Christophera Stone'a - hydraulika, który wraz ze swoim przyjacielem jedzie do domu kobiety, która przypadkowo jest fanką teorii spiskowej, mówiącej o ataku Rosjan na USA. Mają tam naprawić hydraulikę, ale nie zastają kobiety w domu, zamiast tego do mieszkania włamują się uzbrojeni Rosjanie. Tak zaczyna się gra. Rozmach wydarzeń poznajemy już, gdy schodzimy z budynku na ulicę, gdzie właśnie zaczął się atak na Nowy Jork. Stając się coraz słynniejszym rebeliantem, mamy dostęp do ważniejszych misji, lepszej broni i wraz ze wzrostem charyzmy - większej ilości rekrutów, którzy skutecznie będą nam pomagać w wykonywaniu misji.
Poza wspaniałą muzyką, o której napisałem, podoba mi się możliwość wykonywania misji nie zawsze według jednego schematu. Lubię duży wybór rekrutów i prostotę w wydawaniu im poleceń. Możliwość używania praktycznie każdej napotkanej broni też jest świetna. Fizyka w grze jak na swoje lata zachwyca i jest chyba jeszcze lepsza niż w grze "Hitman 2" (ci sami twórcy).
Infantylność fabuły nie ma znaczenia, jeśli gra zapewnia nam godziwą rozrywkę. Moim zdaniem jako strzelanka TPP, gra sprawdza się wyśmienicie. Jest sporo ciekawych i dużych lokacji, spora swoboda i to powoduje, że gra wciągnęła mnie bez reszty. Podoba mi się pomysł ratowania rannych, którzy czasami przyłączają się do nas. bardzo irytowały mnie ostatnie misje, w których na dworze panowała taka śnieżyca, że nic nie było widać. Poza tym nie mogłem narzekać. Może nie jest to gra wybitna, która zostanie zapamiętana na zawsze, jednak dla mnie, który z wieloletnim opóźnieniem odkrywa stare tytuły - ocena 4/5 odda moje wrażenia.
Jak na Casual Game to niezły tytuł, szczególnie jeśli lubi się film i gry z rodzaju "Ukryte Przedmioty". Innym osobom odradzam.