Wraz ze zwycięstwem w Le Mans życie napisało Robertowi Kubicy najlepszy materiał na film (a może i grę)
Kto obserwował kolejne zwycięstwa i porażki Roberta Kubicy, ten musi widzieć, że powoli rodzi się z tego materiał na serial, film lub grę. Zwycięstwo naszego kierowcy w Le Mans 2025 przyniosło zaś świetną puentę tej słodko-gorzkiej odysei.
Jeśli oglądaliście któryś z lepszych filmów wyścigowych ostatnich lat – jak np. Rush lub Le Mans ’66 czy choćby nowy F1 z Bradem Pittem – pewnie myśleliście, że byłoby super, gdyby o Polaku też powstała taka historia. No dobra, przynajmniej ja tak pomyślałem. Nie obraziłbym się też za ścigałkę pokazującą coś bardziej swojskiego niż Tokio, Australia, Brazylia czy kolejne amerykańskie miasta i bezdroża (OK, Draug z kolegami coś szykują).
Owszem, już wcześniej zdarzali się Polacy o naprawdę porządnych osiągnięciach, jak chociażby Martyna Wojciechowska czy Krzysztof Hołowczyc, ale ostatnio bank rozbił Robert Kubica. Zwycięstwem w Le Mans dopisał widowiskowe zwieńczenie drogi, która zasługuje na porządne, dramatyczne widowisko trzymające na krawędzi fotela jak wspomniane dwie hollywoodzkie perełki (Ford v Ferrari – inny tytuł Le Mans ’66 – to jeden z moich ukochanych filmów). Przy odrobinie kreatywności i scenopisarskiego zacięcia dałoby się z kariery Kubicy wycisnąć równie intensywne widowisko jak z pojedynku Jamesa Hunta i Nikiego Laudy. Na ciekawą fabularyzowaną kampanię w ścigałce, która przegoniłaby nas przez kilka kategorii wyścigów i rajdów, też jest tu potencjał.
Robert Kubica: The Movie
Pewnie, że trzeba by użyć trochę hollywoodzkich sztuczek, żeby nie uśpić widza. Pewnie, że trzeba by podkręcić trochę charakter Roberta Kubicy, zdynamizować przebieg wydarzeń, poszukać jakichś konfliktów w biografii sportowca albo i coś dopisać. Pewnie, że potrzebujemy jeszcze paru lat, by nabrać do tych wydarzeń dystansu – wspomniane Rush i Ford v Ferrari to wielkie kino nie tylko dzięki świetnym ujęciom, ładnie przedstawionemu związkowi człowieka z maszyną i udanie zaprezentowanym relacjom między rywalami, ale też zręcznie uchwyconemu tłu społecznemu (FvF kapitalnie pokazuje, jak krępujące są korporacyjne mechanizmy).
Dużo tych „pewnie” – ale generalnie baza w postaci kariery Kubicy jest idealna, ma wszystkie niezbędne elementy wyjściowe. Nasz kierowca przeszedł drogę od zera do bohatera, już jako dzieciak zainwestował mnóstwo czasu w motoryzację. Potem walczył o miejsce w coraz bardziej prestiżowych klasach wyścigów, aż dostał się do F1, gdzie też musiał się przepychać po swoje z ławki rezerwowej. Już to, skąd pochodzi, mogłoby zrobić wrażenie.
My, tu w Polsce, kochamy transport indywidualny i samochody, czy to się komuś podoba, czy nie – ale motoryzację i motorsport mamy zdecydowanie słabiej rozwinięte niż chociażby Niemcy. Brakuje nam producentów samochodów osobowych (owszem, jesteśmy podwykonawcami cudzych brandów, ale rodzime marki poszły w zastosowania przemysłowe, transportowe i rolnicze), a więc i na porządne tory oraz inne obiekty sportowe musieliśmy sporo poczekać – i wciąż przydałoby się ich zdecydowanie więcej.
Niemcy tymczasem, jak wiele problemów nie trawiłoby obecnie ich przemysłu, dysponują takimi markami jak Audi, BMW, Mercedes, które potrafiły siać popłoch w różnych klasach rajdów i wyścigów. Kurczę, nawet Oplowi zdarzało się wypuścić w latach 70. czy 80. zadziorną maszynkę, która w rękach odpowiedniego kierowcy potrafiła coś zwojować. To znaczyło tyle, że w ojczyźnie Rammsteina i Scorpions kwitła infrastruktura, podlewana kapitałem wielkich producentów – bo im się opłacało.
Już na tym kontraście można budować jakiś dramatyzm, pokazywać aspiracje i trudności wynikające z miejsca narodzin naszego filmowego Roberta. Gość znikąd, z kraju, gdzie za motorsport narodowy latami uznawało się upalanie starego E36 pod Tesco do taktu Manieczek 2000, dołącza do światowej elity i tam zapracowuje na swoje miejsce. Sama kariera Kubicy jest przecież dość dynamiczna. Są wypadki, mniejsze kontuzje, wreszcie spektakularne sukcesy o wyjątkowym znaczeniu – Kubica zaliczył niezłe combo 8 czerwca 2008 roku, gdy odniósł pierwsze zwycięstwo, zarówno w swojej karierze w F1, jak i dla drużyny BMW Sauber.
Potem miał lepsze i gorsze wyścigi oraz sezony, zdarzało mu się iść w ryzykanctwo – po sezonie w Formule 1 brał się za rajdy, które są wspaniałym widowiskiem, ale też niesamowitym fizycznym obciążeniem. Pewnie, bolidy F1 wykręcają piekielne prędkości, a niegdyś bywały tykającymi bombami na kołach – to małe hatchbacki, które zaliczają wywrotki, latają na kilka metrów do góry i przebijają się przez tak niebezpieczne, nieprzewidywalne nawierzchnie, że powstają memy w stylu: „F1 = milion wymagań i obostrzeń”, a rajdy potrzebują do ukończenia żywego kierowcy (opcjonalnie). Kubica się doigrał 6 lutego 2011 podczas rajdu w Andorze, kiedy wjechał w barierkę – żelastwo wbiło się w jego skodę, a kraksa doprowadziła do poważnych złamań prawej ręki i nogi.
Stan krytyczny i bolesna rehabilitacja to tylko połowa tragedii – Kubica miał przecież podpisany na 2012 rok kontrakt z Ferrari, a w F1 to już jak złapać Pana Boga za nogi. To marzenie, które przepadło. Nawet nie wyobrażam sobie, jaki to musiał być cios dla sportowca z takimi ambicjami i talentem. To jak historia Nikiego Laudy, który podczas wyścigu F1 omal nie spłonął żywcem.
Endurance
Myślę, że ten śródtytuł mógłby też sygnować film o polskim kierowcy. Kubica, podobnie jak Lauda, przeszedł długą, bolesną rekonwalescencję, jednak w historii Polaka jest więcej goryczy. Choć robił podchody (startował np. jako zastępstwo, bywał też „zapasowym” kierowcą) – na szczyt F1 i do wymaganej tam sprawności już nie wrócił. Ale kiedy w czyjejś piersi bije V12 na najmocniejszej mieszance, już raczej przy samochodach zostanie. I po latach rozbijania się po różnych wariantach – DTM, rajdy, Formuła E (czyli z wozami na prąd), zawody wytrzymałościowe aka „endurance racing”, wszystko w różnych drużynach i wehikułach – Kubica dopiął swego. I to w tej ostatniej dyscyplinie znowu został „pierwszym Polakiem” – raptem chwilę temu wygrał 24-godzinny wyścig Le Mans w kategorii hipersamochodów. I to za kółkiem ferrari.
Z tej kariery dałoby się też stworzyć niezłą samochodową kampanię – i przede wszystkim zróżnicowaną, bo oferującą odmienne typy wozów – rajdówki, GT, hipersamochody, bolidy F1 – to spory przekrój i szansa na zróżnicowaną rozgrywkę z całkiem ciekawą, ludzką historią, gdzie zmiany dyscyplin miałyby sensowne umocowanie w opowieści, która nie byłaby przekoloryzowana jak te smęty z nowych odsłon Need For Speed, tylko sympatycznie, po sportowemu ubarwiona.
Zwycięstwo w Le Mans to osiągnięcie, które zwróciło uwagę nawet tych z nas, którzy motorsportem na co dzień się nie interesują. Bo wyścigi Le Mans to wydarzenie, podczas którego działo się wszystko (widzom też zdarzało się ginąć), i pokaz niesamowitej wytrzymałości. A jeśli czegoś Kubicy nie brakowało – to na pewno wytrzymałości. Do startowania z niższego pułapu, do wspinania się na szczyt, do rehabilitacji po fatalnym wypadku. To jest idealna siła napędowa filmu – wtopy i nieludzko uparty charakter tego sportowca.
Oczywiście taka produkcja nie może stać się panegirykiem domalowującym Kubicy aureolę. Nie, to musi być żywy, ostry obraz, pokazujący rysy i zadry jak u Kena Milesa (Christian Bale w Ford v Ferrari), Laudy czy Hunta (odpowiednio Daniel Brühl i Chris Hemsworth w Wyścigu). To zawsze byli faceci z krwi i kości, z mnóstwem wad i charakterkiem. I myślę, że w przypadku Kubicy też da się ten charakterek, tylko jemu właściwy, pokazać. A potem wszystko zamknąć w odpowiednio wytaktowanym, niech stracę, przyrządzonym nieco po amerykańsku scenariuszu z budującym początkiem od zera do polskiego bohatera F1, wpadkami i wypadkiem, po którym nasz kierowca musi odnaleźć się w nowej roli.
Oczywiście twórcy takiej historii musieliby się też wykazać ogromnym wyczuciem w prezentowaniu sportowej społeczności samochodowej, w obrazowaniu różnic w prestiżu pomiędzy na przykład F1, rajdami i endurance. Generalnie Formuła 1 to szczyt szczytów, elita, największy prestiż, pieniądze, sława, najbardziej kosmiczne technologie (zawieszenia, silniki, nadwozia, materiały, paliwa). Konieczność jej opuszczenia, pogodzenia się z porzuceniem marzenia można pokazać jako całkiem mocny i wyrazisty proces psychiczny, ostateczną – albo przynajmniej jedną z najważniejszych – próbę głównego bohatera.
To można ogrywać na tak różne – prawdziwe lub nie – sposoby, pokazując reakcje Kubicy na warunki panujące w tych dyscyplinach (byle nie łamać tym za bardzo charakteru postaci) czy nawet różnice w poziomie zgrania kierowcy z pojazdami F1, rajdówkami i hipersamochodami przystosowanymi do wielogodzinnych wyścigów.
I te zmiany w nastawieniu naszego bohatera (a może i samego Kubicy, w końcu w wywiadach uchylał nieco rąbka tajemnicy i trochę o swoim żalu opowiadał) łatwo zrozumieć, bo przecież fani motorsportu doskonale te różnice w postrzeganiu dyscyplin widzą.
Nowe możliwości
Inna rzecz, choć chyba jestem w mniejszości, że finał, w którym filmowy Kubica, tak jak i prawdziwy, odnosi sukces w Le Mans, a nie w F1 – z całym zrozumieniem dla straty, jaką ten człowiek musiał odczuć – bardziej do mnie przemawia, chociażby na poziomie wizualnym i z perspektywy fana motoryzacji. Wiecie, rozumiem prestiż, jaki towarzyszy Formule 1, oraz wszystkie związane z tym profity.
Natomiast w kategoriach typu endurance, DTM czy w rajdach widzę więcej romantyzmu, życia – i same pojazdy, choć mniej zaawansowane, mają w moich oczach więcej duszy. Chyba po prostu wolę te wszystkie kategorie pokrewne z GT czy wymagające choćby pozornej homologacji, a więc udające, że mogą jeździć po drogach – to samochody z karoserią i bryłą przynajmniej z grubsza przypominającymi to, czym każdy z nas teoretycznie może się przejechać.
Może to kwestia pewnych tradycji i sympatii – moja ukochana seria BMW, czyli M5, nie powstałaby zapewne, a przynajmniej nie w takiej postaci, jaką znamy dziś, gdyby Bawarczycy nie szukali zastosowania dla silnika, który najpierw robił za serce legendarnego sportowego BMW M1 – kiedy wyścigówka wyjeździła swoje, pozostał znakomity, niemal 3,5 litrowy silnik, trudna do ubicia rzędowa szóstka, którą szkoda było marnować. Gospodarni Niemcy postanowili więc wsadzić ją do limuzyny i sprawdzić, co się stanie.
Tak powstała linia M5, która budziła grozę wśród twórców konkurencyjnych dużych sedanów. Usportowione E28, E34 czy E39 spoglądały z niejednego plakatu na rozmarzonego dzieciaka, a i nowocześniejsze monstra Bawarczyków, choć już nie tak „mechaniczne” i niezawodne – wciąż robiły piorunujące wrażenie osiągami i stanowiły obiekt westchnień. Sam przygarnąłbym właśnie zdrowe E34 M5 (z workiem pieniędzy na utrzymanie) i cieszył się jak głupi.
Zmierzam do tego, że koniec i zamknięta ścieżka mogą okazać się początkiem czegoś odmiennego. Z wielu sytuacji, nawet tak tragicznych jak to, co przydarzyło się Kubicy, mogą zrodzić się nowe możliwości, nowe szanse. Wymagają wytrzymałości, zacięcia, ale potrafią zaprowadzić w ciekawe miejsca. I może właśnie o tym powinien być film z Kubicą – o akceptowaniu ograniczeń, zamkniętych dróg – i o wjeżdżaniu na nowe z przytupem, w bolidach ciekawszych niż dążące do perfekcji „ufoloty” z F1.