Superman - recenzja. Gunn nie odpalił petardy; jego Superman ma serce, ale tekturowy Luthor straszy
Mało Jamesa Gunna w Jamesie Gunnie – to była moja pierwsza myśl po seansie nowego Supermana. Dostaliśmy film pełen humoru i pozytywnej atmosfery, ale pozbawiony emocjonalnego ciężaru.
James Gunn przyzwyczaił nas do konwencji łączącej w filmowych i serialowych historiach przegięty nieraz humor z drugim, tragicznym, dnem. Konwencji pokazującej, że nawet zbir może mieć dobre serce. Budującej patchworkowe rodziny złożone z zagubionych ludzi. Jasne, w Supermanie identyczna sztuka nie mogła mieć miejsca, wszak mówimy o szlachetnym herosie, a nie wychowanym przez łotrów zawadiace. Niemniej zabrakło mi tu głębszych bohaterów i ładunku emocjonalnego.
Lekkie, przyjemne kino wciąż jest oczywiście w cenie, jednak dostrzegam tu nieco bałaganu i ubolewam nad kreacją Lexa Luthora. Gunn nie porwał mnie tak, jak uczynił to w Peacemakerze, Strażnikach Galaktyki czy Legionie samobójców, ponieważ jego dzieło wydaje się zbyt stonowane i łagodne – choć pomysł na kierunek dla Supermana może się podobać.
Film środka
Wystarczy już kolejnych nowych początków Supermana – zwłaszcza że żaden i tak nie dostałby tyle czasu, ile serial Tajemnice Smallville, który – owszem – był młodzieżówką z elementami SF, jednak naprawdę błyszczał budowaniem relacji między postaciami. Tak długiej, bo aż dziesięciosezonowej, okazji do śledzenia pierwszych kroków Clarka Kenta nie zaoferuje już żaden kinowy hit, zmuszony skondensować historię do około dwóch godzin. Zacznijmy zatem od środka!
Clark (David Corenswet) jest już Supermanem. Życie superbohaterskie – ułożone; zna kilku kolegów po fachu, którzy mogą mu pomóc w zażegnaniu galaktycznego zagrożenia. Życie miłosne – świeży związek z Lois (Rachel Brosnahan). Zawodowe – czynny reporter w redakcji „Daily Planet”. Gdzie się nie obejrzysz, wszystko gra i buczy, co powoduje nienawiść Lexa Luthora (Nicholas Hoult), pragnącego za wszelką cenę zburzyć pomnik pozaziemskiego herosa.
Mimo że trafiamy w sam środek akcji, zrozumienie sytuacji nie sprawia żadnej trudności. Tu i tam pojawia się nieszkodliwa ekspozycja – i raz-dwa orientujemy się w świecie Supermana. Co prawda czasem dialog wyjaśnia coś łopatologicznie, ale hej – przecież ja i tak nie wierzę w te postacie, więc niech sobie już strzelą z dwie czy trzy wypowiedzi typu „kawa na ławę”.
Zasypani żartami
James Gunn wyznaczył swoim bohaterom dwojakie zadanie. Jedni pełnią funkcję komicznych wypełniaczy (tzw. comic relief) – w ich charakterystyce dominuje cecha, na której budowany jest powtarzający się żart, czego przykład stanowi stereotypowa blondynka albo bezpardonowa matka Clarka. Inni z kolei stają się narzędziem fabularnym, mającym pchnąć Supermana na odpowiednie tory, co niestety odbiera mu szansę, by pokazać trochę refleksyjności. Kent nie ma kiedy się zatrzymać, bo najpierw akcja nie daje mu chwili oddechu, a potem dostaje wnioski na złotej tacy – leniuszek!
Clark należy do dwójki postaci, które zostały najlepiej przedstawione – mimo że nie ma za bardzo czasu na samorozwój (ale może to i lepiej? Jeszcze skończyłby gdzieś na psychologii i crossficie, co rusz wrzucając na Instagrama relacje z nowych podróży: „#travelman”). W relacji z Lois odsłania ciekawą, ludzką twarz. To nie jest już półbóg czy kosmita, tylko człowiek dający się wyprowadzić z równowagi – tak jak my pokazujący emocje. Z Lois sprawa wygląda jeszcze lepiej, ponieważ ją zniuansowano poprzez pewne niedopowiedzenia. Dziewczyna Clarka ma charakter, pasje i wnętrze, a do tego nigdy nie staje się zwykłą panną w opałach. Dobry gust, Supermanie!
Komediowe otoczenie ze swoich zadań wywiązuje się wprost wybornie – czuć frajdę, optymistyczny przekaz i pozytywny nastrój. Pogodna kolorystyka filmu, który nigdy nie wkracza w mroczne rejony, pasuje do całości, a żarty bazujące na przerysowanych postaciach trafiają do celu. Z jednym wyjątkiem. Lex Luthor, najważniejszy antagonista Supermana, jest tutaj kłębkiem sztampowej nienawiści.
Ile razy Marvel obrywał za przeciętnych antagonistów, którzy byli źli, bo tak? Luthor to podobny przypadek – nie widzę tu jakościowej różnicy poza tym, że Gunn wplótł do scenariusza odniesienia do współczesnego świata i polityki, a niektóre elementy planu czy zachowania Lexa dobrze się w tych powiązaniach odnajdują. Sama charakterystyka postaci wygląda jednak ubogo, nie znamy nawet źródła nienawiści do Supermana. Jeśli Gunnowi zależało na utrzymaniu przegiętego tonu filmu, powinien przejaskrawić Luthora. Osobiście wolę już Dantego (Jason Momoa) z Szybkich i wściekłych 10, z jego rozkoszną groteskowością. Przeciwnik Supermana to zmarnowany potencjał i nie jestem pewien, czy w przyszłych częściach będzie można to jeszcze naprawić.
Druga opinia

Ocenia Oskar Wadowski
Lex Luthor jest chyba moją ulubioną postacią z tego filmu. Nicholas Hoult sprawdza się w tej roli absolutnie wybitnie. Lex w jego wydaniu to człowiek posiadający tylko jedną cechę, która całkowicie nim owładnęła – nienawiść do Supermana. Zdaniem niektórych, będzie zapewne przeszarżowany, ale ja to kupuję.
Nie spodziewajcie się w tym filmie villana z tragiczną przeszłością, z którym można sympatyzować i którego motywacje da się zrozumieć. Lex po prostu nienawidzi Supermana. Nie ma ku temu żadnej sensownej przyczyny, a skala tej nienawiści i środki finansowe, jakie na nią przeznacza, są absolutnie irracjonalne.
Zbawiciel DC? Nie, ale na pewno dobry prognostyk na przyszłość
Zaskoczyło mnie rzadkie użycie utworów na licencji – przecież to znak rozpoznawczy Gunna, który potrafi podbić emocje dobrze dobranym kawałkiem. W Supermanie tego nie wykorzystuje, w zasadzie tylko jeden fragment jest charakterystyczny dla wspomnianego twórcy, a szkoda, bo oryginalna ścieżka dźwiękowa niczym się wyróżnia. Ot, lekki patos, który ulatuje z pamięci zaraz po seansie.
Ale no właśnie – gdy Gunn już nawiązuje do swojego stylu, mamy najlepsze momenty całego filmu. Są tu też chwile wprost piękne, gdy reżyser bawi się tłem sceny, pokazując swoją kreatywność. Dzięki temu Superman to wizualnie bardzo ładna produkcja, z efektami na wysokim poziomie i przemyślanymi ujęciami. Autorski stempel został więc odciśnięty, tyle że delikatnie. Z kolei akcja pod względem superbohaterskich fajerwerków spełnia wszelkie standardy efektowności, choć przyznaję, że jestem bardziej zwolennikiem prozaicznego mordobicia oraz grozy Sentry’ego z Thunderbolts.
David Corenswet jest Clarkiem Kentem z krwi i kości, trochę chłopięcym, łatwo wpadającym w gniew i pozwalającym widowni nabierać się na jego niewinne oczy – no dałbym sobie za niego rękę uciąć. Z Rachel Brosnahan tworzy iskrzącą, wybuchową parę, a dalszy plan w gagach wypada bardzo naturalnie (zwłaszcza Edi Gathegi i Nathan Fillion). Tylko Nicholas Hoult mnie nie przekonał, chociaż pamiętając go jako aroganckiego gnojka w serialu Wielka, sądzę, że winę za jego gorszą dyspozycję ponosi scenariusz.
Marudzę, bo liczyłem na więcej. Superman Gunna to dobre, lekkie kino, które ma na siebie pomysł, ale któremu brakuje ikry, jaką amerykański twórca potrafi zapewnić, gdy działa po prostu odważniej. Film o Clarku Kencie nie jest zbawicielem DC, lecz może wyznaczyć kinowemu uniwersum nowy kierunek. Pokazać, że nie trzeba traktować wszystkiego ultrapoważnie, mrocznie i w slow motion, a to jestem w stanie kupić, zwłaszcza jeśli kolejna odsłona da więcej przestrzeni postaciom, by nie były tylko nośnikami – przyznaję: dobrych – żartów.