Alien: Earth nie jest ani tak złe, jak mogliście usłyszeć, ani tak dobre, jakbyśmy chcieli
Razem z (niektórymi) bohaterami dotarliśmy do końca pierwszego sezonu serialu Obcy: Ziemia. Produkcja platformy Disney+ podzieliła widzów, bo na każdą zaletę przypada coś, co ciągnie ją w dół. Najgorsze, że zakończenie przekłada ciekawe wątki na później.
Pierwsza wyprawa z ósmym pasażerem Nostromo odbyła się blisko 45 lat temu. Obcy najpierw straszył, potem intrygował jako nieludzki konstrukt, ale w końcu – jak każdy popularny maszkaron – został oswojony do poziomu upiornej maskotki i zabawnego mema. Ksenomorf był wszędzie niczym Cthulhu – wylądował nawet na bazarze. Dlatego nie dziwi, że dziś stanowi raczej dodatek do filmów opowiadających o czymś innym. Pierwszym od dawna wyjątkiem okazał się przyzwoity, choć odtwórczy, Obcy: Romulus. Alien: Earth, serial platformy Disney+ zrealizowany przez Noaha Hawleya (Legion, Fargo), nie dołączył, niestety, do tego grona.
Potwór znowu gra tu raczej drugie i trzecie skrzypce, co w sumie nie byłoby problemem – takie bestie to lustro, w którym mogą odbijać się intrygujące i niepokojące treści. Niestety, dziełu Hawleya i spółki brakuje spójności, za sprawą której wszystko zadziałałoby w stu procentach. Serial wygląda świetnie, opowiada o kilku ciekawych postaciach, ideach i dylematach, potrafi przykuć do ekranu, ale jednak grzęźnie w problemach. A w dodatku widz może zacząć się zastanawiać, ile miejsca (i sensu) zostało obcemu we własnej serii.
Obcy kontra Pre... Piotruś Pan
Zaczyna się obiecująco. Poznajemy historię grupki umierających dzieci, które zostały przeniesione do syntetycznych, dorosłych ciał, będących własnością nowej z punktu widzenia lore’u korporacji Prodigy. Molochem zarządza Boy Cavalier (Samuel Blenkin), archetyp cudownego dziecka, który wraz ze swoimi specjalistami wychowuje „synthów” na „zagubionych chłopców”, a sam odgrywa rolę Piotrusia Pana. Tymczasem na terytorium pod kontrolą firmy rozbija się statek Weyland-Yutani przewożący rzadkie okazy z kosmosu – w tym naszego starego, dobrego ksenomorfa. W ekipie mającej zbadać miejsce katastrofy znajduje się CJ (Alex Lawther), brat Wendy (Sydney Chandler), jednej z dziewczynek przerobionych na roboty. Boy w ramach testów posyła oddział dzieciaków-synthów jako dodatkową jednostkę zwiadowczą i ratunkową.
Historia ma ładne zawiązanie i zgrabnie ustawia na kursie kolizyjnym poszczególnych bohaterów oraz ich idee. Całość sezonu można podzielić na kilka faz – pierwsza to wprowadzenie wątków, pokazanie sytuacji poszczególnych postaci, potem akcja na statku, po której ekipa wraca na wyspę Cavaliera. Następnie w piątym odcinku dostajemy retrospekcję poświęconą załodze statku badawczego i temu, jak doszło do tragedii. To ten moment, gdy twórcy stają najbliżej konwencji Obcego i właściwie cytują 8. pasażera Nostromo – z nie najgorszym skutkiem, ale z drugiej strony to odcinek, bez którego historia doskonale by się obyła. Ostatnie trzy epizody to już taka najwłaściwsza, ale to najwłaściwsza akcja, gdzie wybrzmiewają wszystkie konflikty i tarcia, jakie zaistniały między postaciami.
Największy problem Obcego: Ziemi stanowi fakt, że póki co nagromadzona para idzie w gwizdek. To sezon pozbawiony niemal jakiegokolwiek domknięcia. Brakuje tu tematycznej puenty, podsumowania przynajmniej części wątków i tematów oraz podróży czy przemiany bohaterów – wszystkie te ścieżki zatrzymują się w połowie albo w dwóch trzecich i zamiast zwieńczenia – dostajemy tylko moment przejściowy fabuły i ciąg rozszerzonych trailerów tego, co może się wydarzyć w następnym sezonie. To zwyczajnie ma prawo zirytować część widzów (i z tego, co widziałem w sieci, tak też się dzieje).
Hawley twierdzi, że ma całą, kompletną historię do opowiedzenia, i bardzo możliwe, że tak właśnie jest, że showrunnerowi przyświeca konkretny fabularny cel. Sęk w tym, że nie potrafi się zdecydować, jak ją opowiedzieć, na czym się skupić – i przede wszystkim, w jakim tempie to robić. Gdyby na przykład odcinek piąty wyleciał, zostałoby więcej miejsca na przygotowanie porządnej puenty na koniec sezonu – takiej, która jest bardziej sycąca, a jednocześnie pozwala odpalić te same wątki, które poszły w ruch w końcówce. Tak że – niestety – Obcy: Ziemia rozbija się o sporą konstrukcyjną wadę.
Nie wszystko jednak poszło źle. Serial próbuje sprzedać trochę intrygujących – choć raczej nie odkrywczych – dylematów. Gdyby rozstrzygnął (lub zostawił sensowniejsze wskazówki) choćby część z nich, bylibyśmy w domu z fabułą i moglibyśmy uznać ten sezon za satysfakcjonujący. Scenariusz ładnie żongluje spostrzeżeniem, że każdy może być bohaterem swojej historii i złoczyńcą dla kogoś innego – zabawa moralną szarością wychodzi ekipie Hawleya całkiem nieźle i pozwala zaistnieć postaciom, pokazać ich jasne i mroczne strony w akcji.
Naturalnie dostajemy też takie szlagiery z matrycy SF i cyberpunku jak wszechogarniająca bezduszność i chciwość korporacji, która doprowadzi do katastrofy (nic oryginalnego, ale przynajmniej dobitnie i obrazowo pokazanego w kilku naprawdę niezłych scenach), czy jak zacierająca się granica między maszyną a człowiekiem. Ale to chyba obowiązkowe punkty do odhaczenia na takiej liście.
Bajki robotów. I obcych
Dużo ciekawiej wybrzmiewa wątek dzieci i tego, jak manipulują nimi dorośli. Jeśli gdzieś biło serce serialu – to właśnie tu, w relacjach „starych” z synthami, wyglądającymi jak dorośli ludzie, ale kierującymi się nieposkromionymi emocjami młodych. Myślę, że aktorzy mieli nieziemską frajdę – choć i spore wyzwanie – odtworzyć tę naiwność i niewinność tak, by przedstawić ją w wiarygodny sposób. Wyszło bardzo dobrze i pewnie nie tylko we mnie budziło dyskomfort oraz uznanie dla artystów. W tym kontekście świetnie wypadają sceny, w których ktoś podejmuje próbę manipulacji dzieciakami – te sekwencje potrafią być bardzo emocjonalne, wręcz przerażające. Oraz każą się zastanowić, do ilu takich sytuacji dochodzi na co dzień. Przez ten wątek całość ogląda się trochę jak krzyżówkę Władcy much z Wyspą doktora Moreau, a trochę jak nowe podejście do Westworlda.
Z wątkiem „zagubionych chłopców” (i dziewczynek) ściśle wiąże się postać Kirscha (znakomity Timothy Olyphant). Pracujący dla Prodigy i Cavaliera naukowiec to jedna z największych atrakcji serialu. Pozornie życzliwy, choć zimny i kalkulujący, pozwala, by nawet najdrastyczniejsze scenariusze wydarzeń zostały rozegrane, jeśli tylko zbierze dzięki temu więcej danych. Bohater ten uczestniczy w wielu intrygujących scenach – i kradnie większość z nich.
Oczywiście i w przypadku obcych postarano się o świeże podejście. Raz, że ksenomorf wreszcie dociera na Ziemię – co owocuje kilkoma całkiem zabawnymi, wisielczymi scenami, jak i paroma niezłymi pomysłami aranżacyjnymi. Obejrzymy sobie też potwora dokładnie w świetle dnia i zobaczymy, jak się go oswaja – tym razem względnie skutecznie. To ciekawy proces, który rzeczywiście zmienia optykę obcego i w sumie sprawdza się w obrębie serialu, ale jednocześnie do reszty odziera tę kreaturę z całej mistycznej otoczki i tajemniczości, z mroku i majestatyczności – choć trzeba przyznać, że kilka scen ataku potwora robi wrażenie i przypomina starą, dobrą szkołę Ridleya Scotta oraz Jamesa Camerona.
Obok znanych i lubianych pokrak przez serial przewijają się okazy nowych istot z innych zakątków kosmosu – największą rolę do odegrania ma „ośmiorniczka” składająca się z macek i gałki ocznej. To inteligentna kreatura – jej obecność i zachowanie autentycznie intrygują, a w dodatku żeruje ona na ludzkim lęku przed utratą kontroli i obcością osób, które już znamy. Niemniej to kolejna figura-wątek, która najprawdopodobniej rozkręci się dopiero w drugim sezonie.
Serial generalnie bardzo dobrze też wygląda – pełno tu wysmakowanych, niespiesznych kadrów, dobrze nakręconych scen wspieranych świetnymi dekoracjami i porządnymi efektami specjalnymi. Spisali się też spece od kostiumów. To tworzy bardzo wiarygodne i żywe tło, po którym w dodatku porusza się całkiem widowiskowa wariacja ksenomorfa. Twórcy pozwolili sobie także na okazjonalne wisielcze mrugnięcia okiem i przebłyski czarnego humoru. Do tego serial po prostu dobrze brzmi – raz, że zadbano o świetny sound design i ścieżkę dźwiękową, a dwa, że każdy odcinek zostaje zwieńczony rockowym szlagierem (np. Wherever I May Roam Metalliki – szanuję).
Powiem Wam, że kusiło mnie, by w ramach zgrania kompozycyjnego z Obcym: Ziemią zostawić tekst bez ostatniego akapitu, bez puenty i zakończenia. Bo to jest największy grzech tej produkcji – przeciągano tu zabawę i rozbieg tak długo, że zabrakło czasu na pospinanie i podsumowanie pierwszego sezonu. Końcowe cliffhangery pewnie nakręciłyby widzów pozytywnie, gdyby stanowiły rezultat mocniejszych, bardziej dobitnych konfrontacji. A tak finał pierwszej serii ogląda się jak dowolny, wyciągnięty ze środka odcinek – ładny, intensywny, ale jakoś... pozostawiający obojętnym. Tak bardzo, że aż wkurzył fanów. Paradoks to potężny efekt i środek wyrazu, ale cóż... Chyba nie o to Hawleyowi chodziło.