filmomaniak.pl Newsroom Filmy Seriale Obsada Netflix HBO Amazon Disney+ TvFilmy

Filmy i seriale

Filmy i seriale 25 lipca 2025, 08:00

Już nie wiadomo, kiedy oglądać seriale. Netflix wrzuca porcje, Prime kombinuje, tylko HBO działa po staremu

Różnorodność to piękna rzecz, ale dobrze, jeśli towarzyszy jej odpowiednio widoczna informacja. W przypadku seriali emitowanych na Netflixie i innych streamingach można pogubić się w sposobach ich wypuszczania, co już zwyczajnie męczy.

Nie, kiedyś nie było lepiej. Na pewno nie pod wszystkimi względami. Kiedy ktoś wzdycha do tego, że drzewiej to się oglądało całymi rodzinami albo i osiedlami Niewolnicę Izaurę czy 07 zgłoś się –tak naprawdę nie tęskni za jakością oferowaną przez tamte czasy, tylko za swoją młodością, sprawnością, okresem, kiedy wydawało się, że wszystko jest możliwe (nawet jeśli to był tylko obsmarkany, zamordystyczny PRL). Dlatego nie będzie tu narzekania, że kiedyś to był porządek, a teraz w epoce streamingu to, panie, nie wiadomo, co oglądać.

Platformy streamingowe, takie jak Netflix, HBO Max, Prime Video czy SkyShowtime, przy wszystkich problemach, jakie generują, zapewniają błogosławieństwo różnorodności – i z ich oferty często da się wyłowić perły. A że to przedsięwzięcia niepozbawione wad – trzeba o tym mówić, by – na ile to możliwe – stawały się lepsze albo chociaż po to, aby odbiorca stawał się świadomy. Jednym z takich zgrzytów wydaje się to, jak platformy dzielą wypuszczane seriale. Robią to tak chaotycznie, że można dostać oczopląsu – i nie zauważam tu za bardzo jakiejkolwiek metody. Może poza poszukiwaniem optymalnego sposobu dystrybucji.

Cały tort

Kiedy Netflix podbijał kolejne rynki i jeszcze kojarzył się z wysoką jakością oraz z ratowaniem seriali, których nikt inny nie chciał ocalić – miał dodatkowego asa w rękawie, atut stanowiący powiew świeżości w stosunku do tego, jak seriale były wcześniej emitowane. Otóż gigant zaczął wrzucać całe sezony, zamiast wydzielać cotygodniowe odcinki. Ludzie już i tak binge-watchowali swoje ulubione produkcje – albo robili maraton kolejnych sezonów w serwisach okupujących, nazwijmy to, szarą strefę, albo odkurzali mniej lub bardziej legalne zestawy płyt CD i DVD. Netflix przyszedł więc na gotowe, skorzystał z niszy powstałej przez nawyk, który i tak zaczęliśmy sobie wyrabiać, kiedy tylko portale o nazwach w stylu „kinomantv” zrobiły się powszechne dzięki łatwiejszemu dostępowi do neta.

I tak zjawisko wciągania całych sezonów za jednym lub kilkoma posiedzeniami stało się chwilowym fenomenem i jednym z wyznaczników nowoczesnego stylu życia – a przynajmniej tak pisały o tym niektóre media, ale pisały to głośno, że hej! Dostawaliśmy całe analizy ekspertów oraz tych, którzy się za takowych podawali – o tym, jak binge’owanie zmienia naszą konsumpcję kultury, jak wpływa na nasz umysł i na przemysł rozrywkowy. Wszyscy się wypowiadali, moja babcia też.

Arcane; Christian Linke, Alex Yee; Fortiche, 2021.

W praktyce, po czasie, to po prostu jeden z trybów oglądania, na który pozwala współczesna ekonomia i technologia – tylko tyle i aż tyle. Niektórzy rzucali się na to i ulegali syndromowi jeszcze jednego odcinka aż do zarwania nocki, inni się kontrolowali – ale był to wybór i opcja, nikt nie kazał, nawet jeśli odczuwało się presję społeczną, by zdążyć przed spoilerami i dyskusjami znajomych widzów wyścigowców. Podejrzewam też, że kilka wybitnych miniseriali przepadło w pomroce dziejów właśnie przez to, że pojawiły się raz i nie były rozciągnięte w czasie – a przez to i dyskusje na temat ich treści trwały tylko chwilę. Z drugiej strony niektóre tytuły i tak sobie poradziły, jak chociażby Gambit królowej. Niemniej, przy wszystkich swoich blaskach i cieniach, to rozwiązanie pomogło Netflixowi zawojować rynek.

Ewolucja, nie rewolucja

Przy okazji pomagało weryfikować wartość cliffhangerów, bo po tygodniu oczekiwania, by dowiedzieć się, czy będą razem, czy nie będą albo czy ktoś przeżyje, siłą rzeczy narastały w nas oczekiwania, inwestowaliśmy nasze emocje – i podejrzewam, że nieraz, by uniknąć poczucia przeinwestowania, zdecydowanie przecenialiśmy dany zwrot akcji. Niektóre seriale wychodzące w klasycznym trybie – jak Breaking Bad, True Detective czy Gra o tron (do, powiedzmy, piątego czy szóstego sezonu) – się obroniły, inne niekoniecznie.

Generalnie jednak po okresie zachłyśnięcia się binge-watchingiem i gdzieś w okolicach schyłku pandemii (podczas której zrzut całego sezonu wyczekiwanego serialu stanowił masaż udręczonych dusz obijających się o ściany w izolacji) ktoś musiał sobie uświadomić, że w tradycyjnym modelu, jak męczący by dla niektórych (np. dla mnie) nie był, kryje się pewna magia.

W końcu przestrzeń między odcinkami potrafi nakręcić społeczność, a jeśli w danej produkcji czai się jakaś tajemnica – fani sami wygenerują ruch. Tak działo się chociażby z serialami Lost, Gra o tron, True Detective czy Gravity Falls.

Gravity Falls; Alex Hirsch; Disney Television Animation; 2012.

Każdy z nich napędzał wyobraźnię zagadkami, tajemnicami, niewyjaśnionymi wątkami. W adaptacji prozy Martina widzowie zachodzili w głowę, kto z kim i dlaczego to wszystko jest takie szalone, w True Detectivie rozwiązywaliśmy zagadkę morderstw niemal wraz z bohaterami, w Lost zastanawialiśmy się nad naturą wyspy i kolejnych paranormalnych wydarzeń, a Alex Hirsch, twórca Wodogrzmotów Małych, niemal na bezczela podrzucał kolejne tropy, szyfry i ukryte podpowiedzi.

I jeśli emisja była rozciągnięta na kilka czy kilkanaście tygodni (a w przypadku Gravity Falls trzeba było jeszcze doliczyć opóźnienia) – fani sami się zapędzali do roboty, tworzyli własne teorie, rozwiązywali zagadki podrzucone przez twórców, że o fanfikach nie wspomnę, a w efekcie generowali ruch w interesie. Zaangażowanie twardego elektoratu jest zaś nie do przecenienia – no i potrafi ściągnąć uwagę kogoś z zewnątrz.

Stara szkoła i pochodne

Nic więc dziwnego, że oldskulowy model przetrwał, że HBO MAX swoje topowe seriale wypuszcza w klasycznej porcji odcinek na tydzień. Ale gra o czas widza zaczęła też mutować, zmieniać zasady. Właściciele streamingów eksperymentują z modelami hybrydowymi. Popularne stało się dzielenie sezonu na dwie lub trzy części i emitowanie ich w odstępie kilku lub kilkunastu tygodni.

Taki los spotkał zamykanego pospiesznie (ze względu na to, o co oskarżany jest autor oryginału, Neil Gaiman) Sandmana, którego finał poznamy w sumie niedługo, czekają nas właśnie dwie duże, sześcioodcinkowe porcje, z ostatnim odcinkiem dwunastym emitowanym dopiero 31 lipca. Końcowy, wieńczący wątki sezon Cobra Kai też wypuszczono w trzech kawałkach i było to o tyle mylące, że już druga część momentami wyglądała jak wielki finał – a w dodatku Netflix niezbyt głośno komunikował, przynajmniej w Polsce, jak to będzie wyglądać.

Prime Video czasem stara się dzielić dany serial na w miarę równe porcje, zwłaszcza produkcje animowane – w ten sposób dystrybutorzy próbują zjeść ciastko i mieć ciastko. Spójrzmy na szanowane za wysoką jakość i konsekwencję Invincible – pierwszy i trzeci sezon odpalano z trzema odcinkami na start, a potem co tydzień wychodził kolejny epizod (seria druga ukazywała się zaś klasycznie). Z kolei w przypadku The Legend of Vox Machina postanowiono podejść do sprawy bardziej sprawiedliwie i co tydzień w każdym z sezonów dostawaliśmy po trzy odcinki.

True Detective; Nic Pizzolatto; HBO; 2014.

Zastanawiam się, jaki to etap rozwoju streamingów. Czy kolejne korporacje szukają swojej tożsamości na nowo? Eksperymentują na widzach i sprawdzają, który sposób wypuszczania seriali zagwarantuje optymalny poziom ich zaangażowania na dłuższą metę – zwłaszcza jeśli to flagowa produkcja, która akurat ma wpłynąć na wzrost liczby subskrybentów? Być może.

Na razie rodzi to jednak ten prosty problem, że widzowie mogą poczuć się zagubieni w chaosie i nadmiarze treści. I tak czasem trudno już nadążyć za tym, co kiedy wychodzi niezależnie od tego, czy informacja o tym wisi gdzieś w Google’u, czy nie – wszyscy jesteśmy przygnieceni szumem informacyjnym i mamy prawo się w tym pogubić albo coś przeoczyć, takie życie. Istnieje zatem ryzyko, że nawet w przypadku istotnych czy „kultowych” premier – dzieło może zostać przegapione. Albo nieobejrzane przez dostatecznie dużą liczbę widzów.

Przede wszystkim zaś rodzi to poczucie niepewności – potęgowane tym, że streamingi też powoli zaczynają budować spore cmentarzyska uduszonych przedwcześnie tytułów. Te czynniki mogą zaś widza i klienta zwyczajnie i po prostu zmęczyć. Wiem, że powinniśmy odrabiać lekcje i sprawdzać co i jak, ale kiedy siadamy do serialu po robocie, szkole czy czymkolwiek, co wymagało wysiłku – nie chcemy się zastanawiać nad formami dystrybucji, tylko oglądać i wiedzieć, że możemy liczyć na kontynuację (oraz mieć pojęcie, kiedy ona nastąpi).

Wybór, ale czy na zawsze?

Możliwe więc, że za jakiś czas, po epoce prób, błędów, eksperymentów ciekawych, raz udanych, kiedy indziej niekoniecznie, będziemy znów obserwować dominację jednego lub dwóch modeli. HBO Max raczej swojej polityki co do głównych tytułów nie zmieni (Disney+ też nie, wiele pozycji na tej platformie musi wychodzić blisko premier telewizyjnych, te zaś wciąż mają swoje „odstępy”), ale Netflix, który funkcjonuje wedle innych, bardziej dynamicznych zasad? Możliwe, że dostosuje się pierwszy. Zwłaszcza jeśli to Prime Video, które ostatnio coraz śmielej narzuca tempo, bo może – kto zabroni korporacji z kapitałem Bezosa? – zdominuje rynek. A ofertę ma przecież coraz bogatszą, nawet jeśli sama aplikacja nie jest jeszcze tak przyjemna i prosta w obsłudze jak netflixowa.

Osobiście chyba polubiłem ten model, w którym dostajemy po kilka odcinków naraz, ale co tydzień czekamy na kolejną porcję. To z jednej strony dostarcza spory wycinek historii na jednorazowy seans (jak np. w przypadku Arcane), a z drugiej zapewnia serii nieco dłuższe życie – widzom zaś przestrzeń na dyskusję – i rozciąga stawkę wyścigu. Pytanie tylko, czy to, co nam wydaje się optymalne i wygodne, takim się okaże z punktu widzenia algorytmów i księgowych – i czy takich odbiorców jest wystarczająco dużo.

Seriale, w przypadku których to rozwiązanie stosuje się najczęściej, to produkcje animowane, wprawdzie dla dorosłych lub uniwersalne, ale jednak. Mówimy zatem o niszy, która stale się rozszerza, jednak nie przez wszystkich jest traktowana poważnie. Zobaczymy więc, czy efekty tego eksperymentu – podobnie jak wpływ japońskiego anime na popkulturę – rozleją się po świecie. Zobaczymy też, kto dostosuje się pierwszy – a kto wcale.

Hubert Sosnowski

Hubert Sosnowski

Do GRYOnline.pl dołączył w 2017 roku, jako autor tekstów o grach i filmach. Do 2023 roku szef działu filmowego i portalu Filmomaniak.pl. Pisania artykułów uczył się, pracując dla portalu Dzika Banda. Jego teksty publikowano na kawerna.pl, film.onet.pl, zwierciadlo.pl oraz w polskim Playboyu. Opublikował opowiadania w miesięczniku Science Fiction Fantasy i Horror oraz pierwszym tomie Antologii Wolsung. Żyje „kinem środka” i mięsistą rozrywką, ale nie pogardzi ani eksperymentami, ani Szybkimi i wściekłymi. W grach szuka przede wszystkim dobrej historii. Uwielbia Baldur's Gate 2, ale na widok Unreal Tournament, Dooma, czy dobrych wyścigów budzi się w nim dziecko. Rozmiłowany w szopach i thrash-metalu. Od 2012 roku gra i tworzy larpy, zarówno w ramach Białostockiego Klubu Larpowego Żywia, jak i komercyjne przedsięwzięcia w stylu Witcher School.

więcej