Squid Game 3 recenzja. Trzeci sezon ratuje Netflixa i honor serialu. To finał, który naprawdę porusza
Każda gra ma swój koniec, nawet Squid Game. Trzeci sezon to emocjonujące zwieńczenie historii Gi-huna, który po raz ostatni staje na arenie krwawych rozgrywek. To też triumfalny powrót serialu po rozczarowującym drugim sezonie i godne pożegnanie z serią.
Uwaga, recenzja zawiera spoilery do trzeciego sezonu Squid Game.
Stupor, żal, żałoba. Tak rozpoczyna się trzeci sezon Squid Game. Po fiasku rebelii Gi-hun stoczył się na samo dno rozpaczy, w miejsce tak mroczne, że w jego oczach nie widać już nawet cienia nadziei. Poniósł porażkę na całej linii. Jest na przegranej pozycji, w psychicznej rozsypce. Ze stanu marazmu wyrywają go jednak „duchy zemsty” – bo choć wie, że ma na rękach krew swoich przyjaciół, to czuje, że winny może być ktoś jeszcze. Z ciemnej nocy duszy bohaterowi udaje się wydostać dzięki zabiciu „kozła ofiarnego” . Wtedy – po tym krwawym, oczyszczającym rytuale – gracz 456 znów może wrócić do gry, a wraz z nim Squid Game wraca na właściwe tory.
O ile pierwsza odsłona Squid Game okazała się prawdziwym fenomenem, zachwycając akcją i napięciem, dzięki którym nie dało się oderwać od ekranu, o tyle przy drugiej serii thriller zaliczył wyraźny spadek formy, serwując powtarzalną, w dużej mierze schematyczną i niesatysfakcjonującą kontynuację. Na szczęście twórcom hitu Netflixa udało się – niczym Gi-hunowi, wykrzesać z siebie siłę na jeszcze jedną, finałową rozgrywkę. Dzięki temu zmazali złe wrażenie po poprzedniej serii i zaserwowali godne zamknięcie serialu.
Symbol
Ostatnie sześć odcinków Squid Game to przede wszystkim satysfakcjonujące dopełnienie podróży Gi-huna i jego spełnienie jako bohatera. Przez trzy sezony mogliśmy dobrze poznać tego protagonistę. Zniewolony nałogiem hazardzista, drżący przed wierzycielami, zawodzący rodzinę, ze słabego człowieka staje się bohaterem walczącym nie tylko o siebie. Kieruje się tym, co słuszne, i znajduje odkupienie.
Wiedziony przez archetyp zbawiciela, gracz 456 podczas rozgrywek wielokrotnie pomagał innym, ryzykując własnym życiem. W trzecim sezonie motyw ten osiąga kulminację, gdy Gi-hun dokonuje ostatecznego poświęcenia w przejmującym finale. Hwang Dong-hyuk, twórca Squid Game, nie mógł wymyślić bardziej adekwatnego, konsekwentnego i lepiej wieńczącego los protagonisty zakończenia niż właśnie ta ofiara. Dzięki niej niemal indywiduacyjna podróż Gi-huna staje się kompletna, a bohater – dobrowolnie decydując się na przegraną – wygrywa jako człowiek. Zwieńczenie jego historii – choć dalekie od happy endu – głęboko porusza i przynosi satysfakcję.
To bolesne, perfekcyjnie skrojone zakończenie doskonale koresponduje z przesłaniem serialu – by nawet w najgorszych okolicznościach pozostać sobą i nie zatracić człowieczeństwa. Paradoksalnie, to właśnie kompleks zbawiciela czyni Gi-hun najbardziej ludzkim i pozwala osiągnąć pełnię humanizmu. VIP-y mogą bawić się w bogów, ale nie mają nad nim władzy bo – choć gra w ich grę – to gra na własnych zasadach. Przesłanie Squid Game: „Nie zatrać siebie” – to nie jest pusty, wyświechtany frazes, a zdanie, które ciągle powinniśmy sobie przypominać, zwłaszcza w dzisiejszych czasach.

Squid Game to komercyjna produkcja Netflixa, której mimo całej popularności udaje się nie stać popkulturową papką – i to nie tylko dzięki wspominanemu przesłaniu, ale także innym, znaczącym elementom, jak np. symboliczne motywy, które Hwang Dong-hyuk wprowadza do krwawego spektaklu atrakcji, w wyważony sposób wplatając w akcję.
Talent i intuicja fabularna koreańskiego twórcy przejawiają się we wpisaniu w opowieść symbolu dziecka, co wznosi historię na wyższy, symboliczny poziom. Choć pojawienie się noworodka może nasuwać skojarzenia z Baby Yodą i Pedro Pascalem, nie o to tu chodzi. Przypomnijmy, że w Squid Game dorośli zostali uwięzieni w zabójczej wersji dziecięcych gier. Wprowadzenie do fabuły dziecka ukazuje, że nawet w świecie pełnym przemocy i śmierci może pojawić się nadzieja, życie, szansa na przyszłość i nowy start. I to jest piękne.
Recepta
Ale co z komentarzem społecznym, który stanowił mocną stronę pierwszego sezonu? Trzeciej serii można by zarzucić, że nie podejmuje się już szczególnej krytyki kapitalizmu, a jedynie krytykuje ludzkość w ogóle, ukazując jej najmroczniejszy wymiar. Do finałowych rozgrywek z Gi-hunem dotarły przecież najgorsze, najbardziej egoistyczne i bezwzględne jednostki.
Najwyraźniej jednak wszystko, co Hwang Dong-hyuk miał do powiedzenia o kapitalizmie, powiedział już w pierwszym sezonie i nie widział sensu tego powtarzać. I choć warstwa krytyczna w nowych odcinkach może wydawać się trochę bardziej toporna, to jednak twórca nie miga się od delikatnego dydaktyzmu i daje receptę, jak zachować się w świecie, który staje się coraz mroczniejszy, w którym przemoc i okrucieństwo stają się codziennością: chociaż nie mamy wpływu na skalę makro, możemy działać w skali mikro. I w świecie, w którym wszystko sprowadza się do pieniędzy, nie dać się złamać, pozostać wiernym sobie. Nie ważne, jaki jest świat, ważne, jaki jestem ja.

Antagonista
W trzecim sezonie Squid Game twórca nie poszedł na skróty w temacie Frontmana, który dzięki kilku rewelacyjnym scenom wyrósł na jedną z najbardziej udanych postaci serialu. Choć Lider ściągnął maskę w drugim sezonie i nieco wyszedł z cienia, to nadal pozostał w dużej mierze nieprzenikniony, a jego kluczowa dla serialu relacja z graczem 456 w finałowych odcinkach intryguje.
Finałowy sezon świetnie ukazał, że choć Frontman postrzegał Gi-huna jako podobnego sobie i liczył na to, że stanie się taki jak on, to ostatecznie zrozumiał, że gracz 456 jest od niego lepszy, co – paradoksalnie – wywołało to u niego głęboki szacunek.
Tego dowodzi jedna z najlepszych scen w tym sezonie, pełen emocjonalnego ładunku moment spotkania Lidera z córką protagonisty, w którym – niczym jak na pogrzebie – Lider składa cześć Gi-hunowi, a twórcy ukazują złożoność i psychiczną głębię tej postaci. To nie jest skamieniały, statyczny, zastygły w swoich racjach czarny charakter, co czyni z niego szalenie interesującą postać, którą chciałoby się lepiej poznać. Ma momenty introspekcji, potrzebę rozliczenia. Bo czym innym, jak nie rozliczeniem, jest jego wizyta Los Angeles?
Konfrontacje
O ile jednak te dwa światy – protagonisty i antagonisty – osobno sprawdzają się świetnie, o tyle konfrontacja Lidera z Gi-hunem wypadła niestety dość słabo. Ukazuje to większy problem finałowego sezonu: świat Squid Game nie skrywa już przed widzami niemal żadnych tajemnic, przez co brakuje momentów zaskoczenia i mocnych zwrotów akcji, serial traci na nieprzewidywalności. Tożsamość Lidera poznaliśmy już przecież w poprzednim sezonie, więc zaskoczenie gracza 456 – choć świetnie zagrane – nie jest zaskoczeniem dla odbiorcy, a scena nie wywołuje takich emocji, jak powinna. Naprawdę daleko jej do rozmowy gracza 456 z twórcą zabójczych rozgrywek z końca pierwszego sezonu.
Czasami jednak większy horyzont poinformowania widza niż bohaterów działa w trzeciej serii na korzyść, np. w bardzo udanym, drugoplanowym wątku poszukiwania wyspy, kiedy odbiorcy wiedzą, że sprzymierzeniec jest tak naprawdę wrogiem, a to wywołuje strach o życie bohaterów. Sam wątek ekspedycji detektywa Hwang Jun-ho jest bardzo dynamiczny, emocjonujący i zapewnia potrzebną chwilę wytchnienia od klaustrofobicznego, zamkniętego świata gry. Niestety, również w tym wątku dość słabo wypada wyczekiwana od początku sezonu konfrontacja między braćmi, którzy nie dostają nawet szansy stanąć twarzą w twarz.

W trzecim sezonie Squid Game nie można narzekać na brak akcji, nie cierpi on bowiem na znany z drugiej serii problem dłużyzn odbierających serii dynamizm. Dzieje się dużo, ale dzięki świetnej reżyserii nie ma się wrażenia chaosu, zaś rytm i tempo są niemal perfekcyjne. I choć w tym sezonie jest jeszcze krwawej i brutalniej niż w poprzednich, to twórcy wciąż nie przekraczają granicy odrazy czy niesmaku.
Forma i balans
Chociaż ciekawa stylistyka serialu jest fanom doskonale znana, to twórcy w wielu scenach zaskoczyli świetną pracą kamery i scenografią, np. finałowej grze w kalmara czy w sekwencji zabawy w chowanego, być może inspirowanej filmowaniem korytarzy z Rozdzielenia.
Nie zawiodła także choreografia walk, a konkurencje trzymają w napięciu i wywołują strach o los bohaterów. U mnie oglądanie konkurencji ze skakanką wywołało aż fizyczne objawy lęku. Reżyserowi udało się zaś wywołać emocje nie tylko w odniesieniu do głównego bohatera. Są sojusze, którym kibicujemy, momenty fabularnie satysfakcjonujące, gdy ci, którym się kibicuje, dostają to, o co walczyli, ale i sceny, które łamią serce. I to w nich znów serial świetnie pokazuje, że tylko o sobie wiemy, na ile nas sprawdzono.
Trzeci sezon zachowuje idealny balans między rozgrywkami a innymi wątkami, ukazaniem historii bohaterów czy poszukiwań wyspy. Twórcy konsekwentnie trzymają się jednak tego, że to gra stanowi centralny temat serialu. Po intensywnej kulminacji zapewniają zaś fanom możliwość pożegnania się ze światem Squid Game dzięki niemal kontemplacyjnym ujęciom i melodramatycznemu obrazowaniu. Widzowie dostają tak bardzo potrzebną chwilę, by ich emocje i odczucia po przejmującym finale miały przestrzeń, by wybrzmieć.
The End
Netflix podjął dobrą decyzję, nie zwlekając zbyt długo z premierą trzeciego sezonu. Bo choć nie ma startu do pierwszej, fenomenalnej serii, to stanowi świetne domknięcie losów Gi-huna. To godne, definitywne i satysfakcjonujące zamknięcie, dzięki któremu po słabej drugiej odsłonie cały serial zostanie zapamiętany jako udany i kompletny. Sprytna zapowiedź spin-offu Davida Finchera sprawi zaś, że być może nawet zmęczeni formułą widzowie za jakiś czas – niczym gracz 456 – zdecydują się na powrót do uniwersum Squid Game.