Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 7 kwietnia 2010, 12:03

autor: Maciej Makuła

Lost Planet 2 - testujemy przed premierą

Capcom wkrótce zaproponuje graczom ponowną wycieczkę na planetę E.D.N. III - tym razem nie tak do końca skutą lodem. Mieliśmy okazję testować przedpremierową wersję drugiej części Lost Planet, aby sprawdzić co nas tam czeka.

W pierwsze Lost Planet grało mi się całkiem miło. Była to jedna z tych relatywnie wczesnych gier na konsolę Xbox 360, które nie tylko wyglądały już w miarę poczciwie (co ważne, bo jestem wzrokowcem), ale i serwowały niezły pomysł na rozgrywkę. W przypadku Lost Planet: skutą lodem planetę E.D.N. III (budzącą skojarzenia z gwiezdnowojenną Hoth) i związaną z takim miejscem akcji „walkę o ogień” (ciepło) z przeciwnikiem (Akridy) rodem z Żołnierzy Kosmosu. We wspomnianej walce do boju szły również bardzo lubiane przeze mnie zbroje (zwane tutaj VS, czyli Vital Suits).

Zatem z uśmiechem na twarzy rozbijałem się po tym niegościnnym świecie, przesiadając na coraz to ciekawsze modele kroczących maszyn i tłukąc coraz to większe robale. Bo to one stanowiły trzon fauny E.D.N. III, jeśli nie liczyć członków korporacji NEVEC, ale to już towar z importu. Oprócz napawania się tymi atrakcjami, gdybym był człowiekiem wymagającym od Lost Planet czegoś więcej, powinienem był się także zastanawiać nad sensem całej przygody.

Tylko wtedy mogłoby wyjść na jaw, że tak właściwie niewiele trzymało się tam tzw. kupy i jedynie sfrustrowałbym się zawartą w fabule sporą porcją głupoty czy stosunkiem ludzi z firmy Capcom do poziomu mojego intelektu. Dlatego skupiłem się na akcji i brnięciu do przodu, a nawet na zabawie w trybach dla wielu graczy. Wszystko, byle nie zwolnić i nie dopuścić do głosu tego wrednego mięśnia między uszami. Dzięki temu „jedynkę” wspominam ciepło. Czy o „dwójce” będę mógł napisać to samo?

Jak pory roku Vivaldiego...

By oszczędzić delikatnemu organizmowi gracza szoku termicznego, drugie Lost Planet rozpoczyna się w klimatach znanych z poprzedniczki – niby 10 lat później, a nadal jest „chłodno, głodno i do domu daleko”. Obserwujemy, jak przez lodowe pustkowia przedziera się kilku wycieńczonych śnieżnych piratów, by po chwili wpaść w zasadzkę najemników z NEVEC. Do potyczki dołącza się jeszcze robal i gdy kompletnie nie wiadomo, „kto, kogo i po co?” – nasi dzielni wojacy salwują się ucieczką w zbroi bojowej.

W ten oto pompatyczny sposób witamy wiosnę na ekranie telewizorów.

Gdy zatrzymują się, by „złapać oddech”, wychodzi na jaw, że po tak gwałtownej podróży przy życiu pozostał już tylko jeden. Na szczęście natrafia on na inną, dużo bardziej liczną grupę pobratymców, z którym kontynuuje swą odyseję. Tutaj gra pozwoliła mi już wziąć sprawy w swoje ręce i dała wypróbować wspomnianą zbroję bojową. Po krótkim i mało ciekawym spacerze nastąpił „dramatyczny zwrot akcji” – cała banda załadowała się do śmigłowców i zaczęła szturmować nowy, porośnięty gęstą dżunglą obszar planety E.D.N. III.

Jeśli powyższy opis wydaje się Wam napisany nieskładnie i traktujący temat od rzeczy – cóż, takie same odczucia towarzyszą mym rozważaniom nad scenariuszem Lost Planet 2. Gra w żaden sposób nie stara się wprowadzić nas w rozgrywkę i wytłumaczyć motywy, które kierują widocznymi na ekranie postaciami. Na szczęście przyczyny takiego stanu rzeczy zostają poniekąd wytłumaczone jeszcze przed rozpoczęciem kampanii. Okazuje się wtedy, że lądujemy przed ekranem każącym wyszukać trzech kolegów, z którymi będziemy grać.

Tak, Lost Planet 2 jest pozycją powstałą, by domyślnie zadowolić czterech żywych współpracujących ze sobą graczy. Samotnik zasadniczo nie ma tu czego szukać – brakujący partnerzy zastąpieni zostają sztuczną inteligencją. Wirtualnych pomagierów można niby wyłączyć, ale ze względu na rodzaj przygotowanych przez deweloperów wyzwań jest to jak strzał w stopę.

Lost 4 Planet

Pomimo takiego podejścia gra nie została pozbawiona pozorów narracji. Naszą czwórkę obserwujemy w trakcie przerywników filmowych – są to postacie anonimowe (w przeciwieństwie do tych z Left 4 Dead), tak by pasowały do profilu każdego stworzonego przez nas herosa. Wygląd zewnętrzny tegoż możemy w pewnym stopniu modyfikować, a nowe opcje odblokowujemy za zdobyte w trakcie gry punkty.

Sama kampania to w praktyce szereg dość krótkich etapów. W jednym biegniemy z punktu A do B, opędzając się od Akridów, w drugim walczymy z bossem, w trzecim musimy przejąć oraz utrzymać określone miejsca na mapie itd. Każdy z nich da się ukończyć w paręnaście minut, po których nasz wynik jest podsumowywany, a my przechodzimy dalej. I tak przez cały czas.

Na małych obrazkach nie widać wielkiej brzydoty dżungli.

W trakcie tego stadium mego testowania Lost Planet 2 wyszło na jaw kilka przykrych, niestety, spraw. Przede wszystkim – w przedpremierowej wersji brak opcji gry na podzielonym ekranie. Znajdzie się ona dopiero w finalnym produkcie. Jednak przez to, że jak zwykle trudno przed premierą sprawdzić przebieg gry przez sieć, zostałem skazany na gdybanie w kwestii co-opa.

Sieczka i głupota

Dola samotnika w Lost Planet 2 jest niestety smutna. Często bowiem stajemy przed zadaniami wymagającymi jednoczesnego działania w kilku punktach naraz. Grając za pierwszym razem, wyłączyłem nieopatrznie moich cyfrowych kompanów – skazując się na mordęgę (dość trudno samemu utrzymać dwie pozycje na przeciwległych krańcach mapy). Z drugiej strony, obecność AI niby pomaga, ale nie w stopniu satysfakcjonującym. Sterowani przez sztuczną inteligencję sprzymierzeńcy nie są w stanie sami niczego przechwycić, padają jak muchy i ogólnie utrzymują nas w przekonaniu obcowania z głąbami. A przecież od nich zależy nasz ewentualny sukces.

Sama mechanika bojów nie zmieniła się zbyt wiele w stosunku do poprzedniej. Nadal jest to gra akcji TPP. W ekwipunku możemy posiadać maksymalnie dwa rodzaje broni naraz, jeden typ granatów, zawsze mamy linkę z hakiem oraz jakąś zdolność specjalną (np. leczenie kolegów). Naszą drużynę łączy wspólny wskaźnik zwany Battle Gauge – gdy dojdzie do zera, dana partia kończy się niepowodzeniem. Na jego wahania mają wpływ nasze sukcesy (wypełnianie celów misji) oraz porażki (np. śmierć jednego z członków ekipy). W przypadku zejścia odrodzić możemy się w jednym ze zdobytych punktów kontrolnych.

Te robociki to tak naprawdę całkiem spore zbroje bojowe.Bo dobry boss, to duży boss.

Na naszej drodze do realizacji celów stają nieprzebrane zastępy wrogów. Są to zarówno różnej maści robale, jak i przeciwnik ludzki. Jednych i drugich, oprócz nienawiści do nas, łączy także iloraz sztucznej inteligencji. Tego tak właściwie nie ma, a jego brak nadrabiany jest ilością, co przynajmniej wg mnie tylko grze służy, bo trup ściele się gęsto i efektownie.

Co jakiś czas natrafiamy na wyjątkowo wielkiego robala (bossa) – zazwyczaj poświęcony jest mu osobny etap. Walki z takimi oponentami są dosyć sztampowe (odstrzel kończyny, wal w słaby punkt, aż odsłoni swoje wnętrze, a wtedy – ile fabryka dała), niemniej prezentują poczciwy capcomowy poziom. W trakcie nich ponownie wychodziła na jaw indolencja mych wirtualnych towarzyszy broni, którzy praktycznie nie byli w stanie zadawać jakichkolwiek znaczących obrażeń. Prowadziło to do niemiłosiernego przedłużania się bitwy.

W trakcie wędrówki często zasiadamy za sterami różnych maszyn bojowych. W wersji przedpremierowej nie pojawiły się wprawdzie żadne ekstrawaganckie modele (jak np. te z „jedynki”, które transformowały się w skutery śnieżne), ale i tak zabawa nimi jest przednia. Duża siła ognia, skoczność i poczucie masy – nic, czego nie widziałem poprzednio, ale nadal cieszy. W dalszym ciągu możemy też odczepiać i doczepiać do nich różne konfiguracje oręża, a w razie potrzeby – nawet korzystać z niego o własnych siłach (tzn. bez użycia zbroi).

Nie tylko dżungla

Lost Planet 2 zdaje się cierpieć na przypadłość, którą pierwszy raz zaobserwowałem na przykładzie marki MotorStorm – ładna pustynia z części pierwszej (tam piaskowa, tu lodowa) zamieniona została w „dwójce” na brzydką dżunglę. Nie kłuje to może tak bardzo w oczy, ale na pewno nie jest to dżungla na miarę roku 2010 (w sumie to nawet do tej z 2004, znanej z Far Cry, też sporo jej brakuje). Razi zwłaszcza fatalna jakość roślinności i brak interakcji z otoczeniem. Lepiej więc nie spuszczać palca ze spustu.

Na szczęście akcja przenosi nas też do zbudowanego z kawałów złomu miasta, gdzie zarówno brak interakcji, jak i roślinności schodzi na plan dalszy. W ogóle pod względem różnorodności jest dużo lepiej niż w „jedynce” – zaczynamy zimowo, następnie trafiamy do dżungli, a potem do owego osiedla. Tyle zaoferowały dwa rozdziały z wersji przedpremierowej.

Rozmyciem ci Lost Planet 2 stoi. Ale przynajmniej akurat w tej grzesłuży to naturalnej animacji robali.

Oprócz krajobrazu zmieniają się też kontrolowane frakcje. Na początku są to śnieżni piraci, atakujący w im tylko wiadomym celu kopalnie „piratów dżungli”. Później – ochroniarze z NEVEC badający (subtelnymi próbnikami w postaci karabinów) sprawę domniemanej tajnej broni we wspomnianym „mieście złomu”. Być może po poznaniu wszystkich elementów tej fabularnej układanki ukaże się obraz godny drugiej części Skazanych na Shawshank, ale znając ostatnie poczynania Capcomu, skłaniałbym się ku wersji mniej optymistycznej. Póki co – czuć, że scenarzystom ewidentnie poskąpiono środków.

Nie dla samotników

Specyfika Lost Planet 2 bardzo przypomina to, co pamiętamy z piątej części Resident Evil. Tzn. lepiej w to grać z kimś żywym w zespole. Co może zasmucić osoby mimo wszystko lubiące zabawę w pojedynkę – tutaj cały czas jest nam wyraźnie dawane do zrozumienia, że brnąc przez Lost Planet 2 samotnie, sporo tracimy, a czasami nawet doświadczamy uprzykrzających życie motywów (w tej roli głupia sztuczna inteligencja).

Tym samym jestem w sytuacji podobnej do tej, gdybym starał się wyrokować w sprawie Left 4 Dead, rozprawiwszy się z nim w samotności. Niemniej fundamenty zabawy dla wielu graczy w Lost Planet 2 wydają się być postawione naprawdę solidnie i taką właśnie produkcję najprawdopodobniej otrzymamy. Nie rewelacyjną, nie rewolucyjną, a po prostu solidną.

Maciej „Von Zay” Makuła

Lost Planet 2

Lost Planet 2