Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 27 maja 2010, 12:51

autor: Maciej Makuła

Killzone 3 - już graliśmy!

Killzone 3, Amsterdam, dziwne wrażenia wzrokowe – czyli pomysły Sony na przedłużenie żywota PlayStation 3.

Wybierając się do siedziby studia Guerilla Games na tajemniczy pokaz, a miało to miejsce, zanim Killzone 3 zostało zapowiedziane, ciężko było się nie domyślić, o jaką grę może chodzić. I – szczerze mówiąc – jako osoba, której pozostałe produkcje z serii jakoś szczególnie tętna nie przyspieszały i która zna specyfikę sequeli, nastawiałem się na w miarę sztampowe spotkanie. Tymczasem, ku mojemu miłemu rozczarowaniu, okazało się, że Sony znalazło sposób, by PlayStation 3 nadal mogło nas zaskakiwać.

W poprzednim odcinku

Killzone 3 należy do grona kontynuacji spod znaku „więcej, lepiej itd.”. Mamy osadzony w realiach twardego science fiction sympatyczny konflikt pomiędzy dobrymi chłopcami z ISA a złymi z planety Helghan. ISA to, ogólnie rzecz ujmując, sojusz planet lojalnych w stosunku do naszej kochanej Ziemi, z którego jedna, Vekta, zaatakowana została przez Helghastów. Naturalnie grać mogliśmy tylko jako „ci dobrzy”. I tak – w pierwszej części serii odpieraliśmy dzielnie atak brzydkich, czerwonookich i noszących niemieckie hełmy z okresu II wojny światowej najeźdźców, by w drugiej, w ramach prewencji, rewanżu i odmiany, odwiedzić ich planetę.

W sumie to owa planeta jest poniekąd źródłem wszystkich niesnasek, bowiem – chociaż bogata w surowce – okazała się bardzo niegościnna. I to do tego stopnia, że kolonizujący ją ochotnicy musieli poddawać swe organizmy specjalnym modyfikacjom, aż w końcu zaczęto uznawać ich (albo sami zaczęli się uznawać) za osobną rasę – Helghast. Oczywiście biedactwa długo nie mogły kisić się w jednym miejscu – co doprowadziło do wydarzeń przytoczonych w poprzednim akapicie.

Helghasty mimochodem przypominają o dowcipie ze słoniem,jego czerwonymi oczami i jarzębiną.

Jeśli nie graliście w Killzone 2 – opuście ten akapit, bowiem zdradzam w nim króciutko, co działo się w drugiej części. Otóż – po przybyciu na miejsce siły ISA, wbrew snutym planom, napotkały niezwykle zaciekły opór miejscowych. Nie zraziło to jednak głównego bohatera, który wraz ze swym oddziałem miał za zadanie zlikwidowanie tutejszego największego złego – przemawiającego niczym Hitler Scolara Visariego (bo źli naturalnie mieli przegwizdane dogłębnie i rozplenił się tam faszyzm). I owego ancymona wprawdzie dorwaliśmy, lecz zdążył on zdetonować w stolicy bombę nuklearną, eliminując lwią część prowadzących ofensywę wojsk. Tym samym radosny rajd ISA zakończył się sytuacją dość patową.

(Tutaj już można czytać) – i dokładnie w tym momencie rozpoczyna się akcja Killzone 3.

Odrobiliście zadanie domowe?

Na powyższe pytanie członkowie studia Guerilla Games mogą odpowiedzieć twierdząco, a przynajmniej wszystkie przedpremierowe znaki na to wskazują. Drugiej części spragniony różnorodności krajobrazów gracz mógł zarzucić owego urozmaicenia absolutny brak. Na szczęście nie będzie mu dane powtórzyć tych słów po raz trzeci, ponieważ teraz kampania ma być bardziej zróżnicowana.

Założenia są proste – pomimo posłania do parku sztywnych zła większego, pozostały jeszcze dwa mniejsze. I – co należy dodać – wzajemnie się nielubiące. Są to bowiem liderzy, którzy po dojściu do władzy Visariego musieli odsunąć się w cień, z którego właśnie wychodzą, bo chaos, jaki teraz zapanował, sprzyja szerzeniu nowego ładu.

Co na to ISA? Skłamałbym pisząc, że wiem – na pewno jednak w ramach działań naszych starych bohaterów (tutaj duet z dwójki, czyli żołnierze Sev i Rico) odwiedzimy rejony, z których zapamiętałem: zniszczone wybuchem bomby jądrowej miasto, niebezpieczne dżungle oraz zamarznięte akweny (bo po Modern Warfare 2 każda gra musi mieć swoją „misję na śniegu”). I właśnie kilka fragmentów tego ostatniego wypadu mogłem sprawdzić na własnej skórze.

Pędzą nasze jetpacki szybkie niby wiatr

Akcja toczyła się w niezwykle malowniczej krainie i miała jakiś związek z platformami wiertniczymi (nie chcieli nam powiedzieć, o co chodzi, naprawdę). Krainę nazwałem malowniczą, bo było to zamarznięte morze (a może ocean albo inne Śniardwy). I to najwyraźniej w trakcie sztormu, bo wokół piętrzyły się nieruchome fale. Gdzieniegdzie co prawda było widać wodę w stanie ciekłym, na co nawet specjalnie zwrócono naszą uwagę (wiecie – „ostatnie 40 lat pracowaliśmy nad tą wspaniała animacją powierzchni”), ale to śnieg grał pierwsze skrzypce.

Na Helghanie nawet anioły są brzydkie jak noc.

Ponieważ ograniczono informacje na temat tła fabularnego – uwagę moją skupiły nowości w samej rozgrywce (co pewnie było zamierzone). Ogólnie rzecz biorąc – jest to stary, dobry (czy jakim go tam zapamiętaliście) Killzone 2. Przeciwnicy mają być inteligentniejsi, system ukrywania się za zasłonami bardziej dopracowany, grafika jeszcze piękniejsza – ale tak naprawdę gra pod tymi względami po prostu utrzymuje poziom poprzedniczki.

Pojawiły się naturalnie nowe rodzaje oręża – np. potężny minigun (czyli taki karabin z wieloma lufami, których wyloty opisane są na okręgu, który to okrąg obraca się wokół własnej osi podczas strzelania) oraz specjalna wyrzutnia rakiet – wyrzucająca trzy rakiety, które najpierw lecą, hen, ku górze, a potem spadają na biednych (ale w końcu złych do szpiku kości) przeciwników. O tych cudach mi wiadomo.

Coś ci wpadło do oka

Prawdziwą gwiazdą pokazu był jednak powrót znanego z Killzone 1 systemu brutalnych dobić (doczekał się on nawet specjalnego zwiastuna z muzyką Velvet Underground, tacy twórcy z niego dumni). Był to, swoją drogą, jeden z większych baboli w grze (mowa o 1 części) – działał prosto, po wciśnięciu przycisku nasza postać efektownie mordowała wroga w zasięgu kończyn. Sztuczka polegała jednak na tym, że wykonujący ów atak stawał się nietykalny, co doprowadziło do tego, że rozwalenie gołymi rękoma trzech stojących blisko siebie przeciwników nie stanowiło większego problemu.

Jednak bądźmy optymistami – co prawda krążący po miejscu prezentacji twórcy nie byli jeszcze pewni, czy podtrzymają tę chlubną tradycję, ale pod względem widowiskowości system spisuje się na medal. Wkładamy naszym wrogom noże do oczu, bijemy kolbami po zębach, kolanami po brodach, a jakby tego było mało, jeśli tylko otoczenie wyrazi chęć współpracy – rozbijamy ich głowy o mury, kamienie itd. No, jest brutalnie.

Z mniejszą pompą przedstawiony został nowy rodzaj przeciwnika – unoszący się w powietrzu jak ważka człowiek z stelażem rakietowym na plecach (tzn. jetpackiem). I o ile sam wróg, naturalnie odpowiednio straszny i ładnie wykonany, jakoś niczym szczególnym nie był (iluśmy takich utłukli w innych grach) – tak możliwość osiodłania jego rumaka okazała się bardzo interesująca.

A zatem – w Killzone 3 pojawia się jetpack i prowadzi się go naprawdę miło. Bo tak – zgodnie z prawami fizyki możemy kierować jego ciąg w dół, wzbijając się w powietrze, oraz w tył, dostając niezłego kopa. Robi się z nas taka skacząca z miejsca na miejsce pchełka. Będąc pchełką, nie możemy używać naszej standardowej broni, nad czym nie ma co rozpaczać, bowiem jetpack uzbrojony jest w dwa karabiny maszynowe.

I w sumie to tyle napodziwialiśmy się nowości – którymi jakoś specjalnie bym się nie przejął, gdyby nie pewna wunderwaffe wyciągnięta z mrocznych laboratoriów Sony.

Neandertalczyk zobaczył zapalniczkę

Od razu zaznaczę, że pomimo iż akcja pokazu toczyła się w Amsterdamie – towarzyszący jej poczęstunek ograniczał się do konwencjonalnego prowiantu. Więc – jak już wiecie – Killzone 3 ma wykorzystywać telewizory i współpracujące z nimi okulary 3D. Technologia to nienowa, ale Sony zacznie pewnie niedługo trąbić na lewo i prawo – jaki to kamień milowy nam sprzedaje.

„... poszedł bez czapki, a potem będzie kaszlał i leżał w łóżku...”

Szczęśliwie po sali wałęsał się człowiek, który odpowiadał za jej implementację. Więcej – nie był skażony przymusem wypluwania z siebie pustych marketingowych haseł i uczciwie wyłożył mi całość. I tak – PlayStation 3 generuje obraz, który dociera i do lewego, i do prawego oka. Co oznacza, że tak naprawdę scena musi powstać dwa razy, przez co jest brzydsza. Spada nieznacznie rozdzielczość i bardziej znacznie ilość detali – taka prawda (jakość grafiki w „2D” i „3D” jest różna). Potem obrazy te wysyłane są do telewizora zdolnego wyświetlić je z częstotliwością 200hz (naprzemiennie). Ponieważ tworzy to niezdrową papkę na ekranie, należy założyć odpowiednie okulary, które sprawiają, że zaczyna wyglądać to...

No właśnie – efekt jest rewelacyjny. Pierwsze wrażenie to absolutny relaks – docenione zdaje się być to, że człowiek dostał parę oczu na twarz, by widzieć głębię. Po prostu na ekran patrzy się niezwykle przyjemnie. Nie mogę się, niestety, odnieść do podobnej technologii wprowadzonej na rynek przez Nvidię, bo nie dane mi było jej wypróbować. Całość bardzo współgra z konwencją gry, czyli widokiem pierwszoosobowym, no i przywiązaniem do jego podkreślenia, z czego seria słynie.

Czego nie wiemy

Oszczędzę Wam pseudopoetyckich opisów piękna obrazu w 3D – na mnie naprawdę zrobił on spore wrażenie i jest to na pewno jakiś sposób, by promować konsolę na rynku przez następne parę lat. Problemem jest naturalnie dostępność wspomnianych gadżetów.

Nie wiem nic o trybie multiplayer, wszyscy zebrani milczeli też na temat kooperacji. Na podstawie tego, co zobaczyłem, mogę powiedzieć tyle: Killzone 3 to przykład sequela, który na pewno nie zawiedzie fanów i przykład gry, o której wiele usłyszymy w różnych mediach – za sprawą implementacji „nowatorskiej” technologii 3D. Na pewno nie można Sony odmówić jednego – wynajdywania sposobów na podtrzymywanie przy życiu swojego sprzętu.

Maciej „Von Zay” Makuła

Killzone 3

Killzone 3