filmomaniak.pl Newsroom Filmy Seriale Obsada Netflix HBO Amazon Disney+ TvFilmy
Filmy i seriale 4 grudnia 2002, 10:33

autor: Piotr Stasiak

James Bond 007: Śmierć Nadejdzie Jutro

Najlepszy agent Jej Królewskiej Mości po raz dwudziesty powraca na ekrany kin. Pomimo iż od czasu premiery pierwszego Bonda stuknęła mu już czterdziestka, nigdy nie miał się lepiej. Światowy ład jest znów zagrożony. I tylko 007 może go uratować.

Śmierć Nadejdzie Jutro

Najlepszy agent Jej Królewskiej Mości po raz dwudziesty powraca na ekrany kin. Pomimo iż od czasu premiery pierwszego Bonda stuknęła mu już czterdziestka, nigdy nie miał się lepiej. Światowy ład jest znów zagrożony. I tylko 007 może go uratować.

Witamy w programie „Gotuj z Gogusiem”. Dziś przepis na Bonda. Najpierw bierzemy kilka najbardziej palących światowych problemów (komunizm, terroryzm, szaleni naukowcy itp.). Do tego dodajemy jednego lub dwóch bardzo złych facetów o bardzo złych zamiarach. Ucieramy to wszystko w misie tak długo, aż wykrystalizuje się zgrabna, kompletnie nierealna fabuła. Następnie dorzucamy dla smaku możliwie największą ilość gadżetów. Ważne jest, aby w trakcie doboru gadżetów kierować się zasadą – „najdroższe i najmniej dostępne dla przeciętnego widza”. Jeżeli więc samochód, to koniecznie najnowszy Aston Martin. Jeśli suknia, to koniecznie Versace, jeśli diamenty, to na zawsze Bulgari. Dzięki takim dodatkom nasz Bond będzie najwyższej klasy dżentelmenem. Bardzo istotnym składnikiem potrawy są piękne kobiety. Jedną lub dwie (pamiętając o odpowiednich walorach – bez nich Bond może nie być strawny) dajemy w dużej ilości. Pozostałe utykamy po bokach. Wszystko dusimy przez jakieś dwie godziny w Martini wstrząśniętym, nie mieszanym. Teraz pozostaje już tylko dla smaku doprawić to wszystko wystrzałowymi efektami specjalnymi, dużą ilością ołowiu i sporymi dawkami ironicznego angielskiego humoru. Bonda najlepiej podawać w oparach lekkiego absurdu i z dużym marketingowym szumem. Voila! Smacznego.

Aż trudno uwierzyć, że powyższy przepis zapewnił sukces już dwudziestu filmom. Przygody agenta 007 po raz pierwszy trafiły na ekrany w 1962 roku, kiedy to na podstawie powieści niejakiego Iana Fleminga nakręcono „Dr No”. I się zaczęło. Wiele scen z Bondem przeszło do klasyki światowego kina akcji, a aktorzy tacy jak chociażby Sean Connery unieśmiertelnili się właśnie dzięki roli agenta brytyjskiego wywiadu (wielbiciele osiwiałego Szkota pewnie mnie za to zabiją). Niestety, pod koniec lat 80-tych wielka seria zaczęła podupadać. Przyciągała do kin coraz mniej osób. Wiatru w żagle dostała wraz z „Goldeneye”, w którym po raz pierwszy w rolę 007 wcielił się Pierce Brosnan.

Wielki sukces kasowy „Złotego Oka” otworzył nową erę w dziejach Bonda. Dzięki zaprzęgnięciu do pracy najnowszych komputerów wszystkie efekty specjalne stały się możliwe. Niestety, poszła za tym miałkość scenariusza. Powiedzmy to sobie bez owijania w bawełnę – było coraz gorzej. Zarówno „Jutro nie umiera nigdy” jak i „Świat to za mało” były po prostu głupie. Słaba fabuła, bzdurny brak realizmu i akcja skonstruowana na zasadzie „więcej-szybciej-głośniej” zniesmaczyły fanów starego, wysublimowanego Bonda.

Na szczęście „Śmierć nadejdzie jutro” jest odrobinę lepszy. Oczywiście twórcy filmu wrzucili do niego wszystkie składniki, o których wspomniałem na wstępie. Dalej oglądamy niewiarygodne pościgi, karkołomne wyczyny kaskaderskie i wylatujące w powietrze bazy wojskowe. Bond to Bond i już. Niemniej wydaje się, że autorzy chociaż trochę postarali się o wciągnięcie widza w opowiadaną na ekranie historię. Położyli większy nacisk na fabułę i zaserwowali zagadkę, która może zainteresować. Oto widzimy naszego agenta na plażach północnej Korei, gdzie przybywa z tajną (jak zawsze) misją. W przebraniu dostaje się do koreańskiego obozu, gdzie lokalny watażka prowadzi swe ciemne interesy, igrając sobie z nałożonego przez ONZ embarga. Niestety, sprawa zaczyna się komplikować, gdy Bond zostaje zdekonspirowany i uwięziony. Ktoś zdradził. Przystojny Pierce trafia na pół roku do ciężkiego więzienia. Gdy wreszcie zostaje uwolniony, w służbach specjalnych nie ma już dla niego miejsca. Ujawniony agent jest bezużyteczny. James Bond traci licencję na zabijanie numer 007. Będąc jednak z natury osobą dość zadziorną i honorową, nasz bohater rozpoczyna śledztwo na własną rękę. Postanawia znaleźć osoby, które odpowiadają za jego porażkę w Korei. Poprzysięga zemstę zdrajcy. Sami przyznacie, że wcześniejsza emerytura Bonda to dość niekonwencjonalny pomysł. Oczywiście nie zdradzę żadnej tajemnicy jeśli powiem, że utrata zaufania jest tylko chwilowa. Nasz agent powróci w glorii i chwale do MI6, aby znów uratować świat. Wróci też pod koniec filmu do Korei, dokąd prowadzą porozrzucane po całym świecie nitki międzynarodowej intrygi.

Wcześniej jednak Bond odwiedzi obowiązkowo kilka ciekawych miejsc. Zawita na Kubę, gdzie zdemoluje tajemniczą klinikę terapii genowej. Wpadnie na chwilę do Londynu, aby stoczyć widowiskowy pojedynek szermierczy w klubie dla prawdziwych dżentelmenów. Wreszcie nawiedzi Islandię, aby za kołem podbiegunowym inwigilować monumentalny lodowy pałac ekscentrycznego multimiliardera. Wszystko to okraszone odpowiednią dozą widowiskowej akcji, bijatyk, efektownych pościgów i strzelanin. Na marginesie dodam, że nowy film z 007 to wręcz wymarzony materiał na grę, która nomen omen za chwilę trafi do sklepów. Skradanie, walki, bronie i gadżety – to wszystko można wykorzystać. Co prawda robiona na licencji przez Electronics Arts strzelanka FPP „007: Nightfire” jest luźno związana z „Śmierć nadejdzie jutro”, ale jeśli dobrze trafi w klimat – jest szansa na ciekawą rozrywkę. Recenzja gry już wkrótce.

Warto podkreślić, że w przeciwieństwie do dwóch poprzednich Bondów tym razem akcja nie jest celem samym w sobie. Jest tylko dodatkiem do opowiadanej historii. „Śmierć nadejdzie jutro” nie jest na szczęście jedynie wybuchowym wideoklipem. Pomimo zawrotnego tempa kamerze zdarzają się momenty zwolnienia, dzięki czemu możemy obserwować rozmach przygotowanych scenografii czy idealne kształty karoserii Astona Marina V12. W huku wystrzałów nie gubią się zabawne aluzje i dwuznaczne gry półsłówek, z których seria o przygodach 007 po prostu słynie.

Warto też zauważyć szereg subtelnych nawiązań do poprzednich części (w końcu to podwójna rocznica – 20 film, 40 lat). Bondomaniacy będą mieli używanie. Przyznam się, że wszystkie te elementy nawet mnie wciągnęły. Z zainteresowaniem obserwowałem rozwój wydarzeń.

Z podanego na wstępie przepisu na Bonda wychodzi, że nasz agent nie obędzie się bez efektownych dodatków. Przede wszystkim – nowy pojazd. Wspomniany już Aston Martin V12, lekko zmodyfikowany model (np. potrafiący znikać). Do tego standardowy napęd na 4 koła, dopalacz rakietowy, katapultowane siedzenia, radiowe sterowanie i liczne uzbrojenie, siłą ognia dorównujące trzem dywizjom pancernym. Dla wyrównania szans przeciwnik boskiego Jamesa ujeżdża najnowszego Jaguara XKR. Do tego 007 dostał nowy zegarek i specjalny pierścień soniczny. No i oczywiście kobiety. Słodką czekoladkę zagrała najseksowniejsza ostatnio kobieta świata – Halle Berry („Kod Dostępu”, „X-Men”). Tą drugą jest Rosamund Pike, bliżej nieznana aktorka brytyjska, zionąca z ekranu chłodem niczym lodowiec na Islandii.

W „Śmierć Nadejdzie Jutro” są dwie świetne sceny, które najbardziej zapadają w pamięć. Pierwsza to pościg poduszkowców po polu minowym w Korei. Potężne, mało sterowne pancerne pojazdy pędzące z zawrotną prędkością wśród huku, eksplozji i płomieni to coś, co koniecznie trzeba zobaczyć na dużym ekranie z dobrym nagłośnieniem.

Druga niewiarygodna scena to również pościg – taniec wspaniałych samochodów na zamarzniętym jeziorze na Islandii. Kręcono ją w rzeczywistych warunkach i robi bardzo naturalne wrażenie. Nisko świecące, podbiegunowe słońce, daje temu widowisku niesamowitą oprawę. Późniejsza ucieczka po pękającym lodowcu to trzymający w napięciu ostatni takt walca.

Na koniec chce się aż napisać – Bond jaki jest, każdy widzi. W tej serii właściwie nic nie zmienia się od lat. Chociaż, jak już wspomniałem, moim zdaniem najnowszy film jest trochę lepszy od dwóch niesławnych poprzedników. Lepiej wyważony, z ciekawszą fabułą. Trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej sekundy. Oczywiście nie należy się po nim spodziewać jakiejkolwiek głębi, jakiegokolwiek realizmu, żadnego zacięcia artystycznego. Wyczyny boskiego Brosnana nie raz i nie dwa wywołają salwy śmiechu na widowni. Nawiązując do kulinarnych metafor – Bond będzie niestrawialny dla większości, która po kinie oczekuje czegoś więcej. „Smierć Nadejdzie Jutro” to hollywoodzka superprodukcja na najwyższym poziomie. Widowisko sprawnie wyreżyserowane, dobrze zagrane, dopieszczone w detalach i dopalone przez niesamowite efekty. Ale przygotowane z myślą o przeciętnym amerykańskim dzieciaku. Można ten film polecić jedynie mniej wybrednym wielbicielom kina akcji i tym, którzy naprawdę nie mają co zrobić z sobotnim popołudniem – dla nich to danie będzie jadalne. Bondomaniakom też posmakuje. Taki ekranowy fast food.

Piotr „Piotres” Stasiak

Film obejrzałem na pokazie zorganizowanym przez firmę Cenega Poland, dystrybutora gry „007: Nightfire”.