Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 21 stycznia 2011, 16:59

autor: Marek Grochowski

Homefront - już graliśmy!

Już po raz drugi mieliśmy okazję przekonać się, jak Homefront wygląda w trybie multiplayer. Produkcja Kaos Studios nabiera coraz ciekawszych kształtów.

Wśród gier, jakie THQ planuje na ten rok, można znaleźć wszystko – od pseudozapasów w wykonaniu amerykańskich wrestlerów (WWE All-Stars), poprzez platformówkę o kulkach malujących świat (deBlob 2), aż po wzruszającą historię małej matrioszki (Stacking), wymyśloną nie przez kogo innego, tylko przez Tima Schafera. Na tle takich produkcji wojenny Homefront prezentuje się aż nazbyt normalnie – to w końcu tylko brutalna strzelanina, w której Koreańczycy okupują USA.

Projekt Kaos Studios jest wewnętrznym faworytem THQ, tytułem, którego sukcesu firma od samego początku jest całkowicie pewna. Już teraz mówi się o kilku DLC (z czasową wyłącznością dla Xboksa), a w dalszej perspektywie widnieją też plany sequeli. Zanim jednak Homefront stanie się maszynką do zarabiania pieniędzy, będzie musiał udowodnić, że stanowi godną alternatywę dla Battlefielda czy Call of Duty. Pomóc ma mu w tym dopieszczany od miesięcy multiplayer.

W trybie multi nikt nie przebiera w środkach.

W trakcie kilkugodzinnej sesji z grą mogliśmy zaznajomić się z sieciowymi trybami Team Deathmatch i Ground Control – obydwoma w wariancie klasycznym oraz wzbogaconym o opcję Battlefield Commander. Różnica polega na tym, że w BC nad poczynaniami graczy na polu bitwy czuwa dodatkowo wirtualny dowódca, który przydziela im indywidualne zadania (np. odnalezienia i zniszczenia wskazanego obiektu albo zestrzelenia określonej liczby pojazdów). W ten sposób multi zyskuje wymiar strategiczny, a działania żołnierzy stają się lepiej skoordynowane.

Niezależnie od preferowanej odmiany w drużynowym 24-osobowym deathmatchu zaciera się różnica pomiędzy tłamszonym w singlu wojskiem USA a potencjałem militarnym Korei. W trybie multiplayer obie armie są równorzędne, a na ich wyposażeniu znajduje się łącznie kilkadziesiąt rodzajów broni, pojazdów i pancerzy. Z uwagi na to, że akcja dzieje się w niedalekiej przyszłości (w roku 2027), część z dostępnych urządzeń to sprzęt postrzegany dziś w kategoriach prototypu.

Pierwsza z zaserwowanych map to jedno z opustoszałych amerykańskich przedmieść, gdzie z uwagi na gęstą zabudowę najlepiej przemieszczać się pieszo bądź atakować z powietrza. Czołgi są w takich labiryntach mniej efektywne, a jako żołnierz piechoty i tak jesteśmy całkiem nieźle wyposażeni. Na dzień dobry możemy korzystać z sześciu predefiniowanych typów uzbrojenia – ofensywnych zestawów Assault i SMG, zawierającej potężny karabin maszynowy LMG opcji Heavy, w miarę lekkich pakietów Tactical i Stealth oraz pozostawionego na deser schematu Sniper, gdzie czeka na nas m.in. pięciostrzałowa snajperka M110 oraz dedykowane strzelcom wyborowym M200.

Do tego dochodzą jeszcze przydatne niespodzianki w postaci granatów EMP oraz ładunków wybuchowych C4, które można przypiąć do wroga i poczekać z detonacją, aż nieprzyjaciel spotka kolegów. W opcji jest też Utility Belt – dodatkowy pas na wojenne akcesoria. Nie ma natomiast apteczek – zdrowie regenerujemy, odpoczywając przez chwilę w ukryciu. Niemniej jednak, gdy ktoś już w nas trafia, to raczej dokonuje tego serią kul, więc szanse wyzdrowienia są mizerne i zazwyczaj kończmy martwi, czekając kilka sekund na respawn. Jeśli mamy jednak dobrą passę, możemy postarać się o wykonanie kill streka – sekwencji zabójstw, w której z każdym osiąganym poziomem (gwiazdką) trzeba zlikwidować o jednego przeciwnika więcej.

W niektóre rejony bezpieczniej wysłać pojazdy.

W trybie Ground Control Homefront zmienia swoją specyfikę – nie bawimy się już w ganianego po całej mapie, lecz walczymy rozsądnie, głównie przy użyciu pojazdów, starając się zdobyć i utrzymać przez kilka minut trzy wskazane na planszy miejsca. Preferowana liczba uczestników to 32, konfrontacja zaś przypomina trochę rozgrywkę typu capture the flag, a kończy się, gdy któryś z zespołów odniesie zwycięstwo w dwóch rundach.

Wieś, o którą toczą się zmagania na nowej planszy, jest stanowczo za duża, by przemierzać ją wyłącznie o własnych siłach, dlatego przed rzuceniem się w wir wydarzeń decydujemy się na korzystanie z pojazdów, na przemian zajmując miejsce kierowcy (pilota) albo lokując się na wieżyczkach.

Sterowanie wehikułami – czy to naziemnymi, czy powietrznymi, jest czysto zręcznościowe i możliwe do opanowania w parę sekund. W helikopterze pułap lotu zwiększamy i obniżamy odpowiednio przyciskami RB i LB, kierunek określamy wychyleniami gałki. Jeden ze spustów odpowiada za ostrzał z minidziałek, drugi zaś za posyłanie rakiet w stronę przeciwnika. Latające maszyny są bardzo zwrotne i potrafią operować z na tyle dużych wysokości, że zdjęcie ich przy użyciu RPG wymaga wprawy. Szczególnie cenne są drony – zdalnie sterowane samoloty, którymi możemy wykrywać i oznaczać na mapie przeciwników – tak, by nasi sojuszniczy mieli okazję do wyeliminowania ich z daleka. Dronami da się kierować do momentu, aż zostaną całkowicie zniszczone albo aż ktoś zabije żołnierza, którym nadal fizycznie jesteśmy (mimo że nim nie poruszamy). Na większych mapach, gdzie trzeba ogarnąć wzrokiem sporą przestrzeń, namierzanie celów trochę szwankuje i nawet, gdy przez kilka sekund śledzimy kamerą biegnącego wroga, a następnie zbliżamy się, by mieć pewność, że on to on, nie zawsze od razu pojawia się na ekranie kontur, którym możemy oznaczyć nieprzyjaciela. Jeśli jednak dysponujemy odpowiednią liczbą punktów, możemy pójść łatwiejszą drogą i wezwać wsparcie lotnicze, które dokona rozpoznania za nas i na kilkadziesiąt sekund zaznaczy wszystkich przeciwników znajdujących się w sąsiedztwie.

Wśród miniaturowych pojazdów, służących temu, by nękać oponentów bez konieczności wsiadania do środka, są też gąsienicowe roboty MQ50 MG Wolverine – małe, zdolne dotrzeć do ciasnych zakamarków zabawki, którymi możemy tropić przeciwników i traktować ich krótkimi seriami pocisków. Reszta maszyn to już wehikuły standardowych rozmiarów – od pospolitego na polu walki Humvee po majestatycznego Apache’a. Troszeczkę zawodzą w Homefroncie czołgi, ponieważ nie da się nimi szerzyć destrukcji tak, jakbyśmy tego chcieli – nie sposób powalić drzewa czy zburzyć ściany budynku. Podejmując takie próby, można co najwyżej uszkodzić sprzęt – o ile nie zrobią tego wcześniej przeciwnicy.

Budowle wytrzymują nawet najcięższy ostrzał.

Co ciekawe, obie strony konfliktu korzystają tylko z własnych środków lokomocji, nie ma więc dramatycznej walki o ostatniego Abramsa czy stanowiska na dachu Humvee. Prościej wcisnąć krzyżak i przywołać własną maszynę. Do tego potrzebna jest już jednak specjalna waluta – Battle Points, służąca do kupowania przedmiotów – od najtańszych wyrzutni rakiet (za 250 punktów), przez kamizelki kuloodporne (300 BP za sztukę), aż po naprowadzane laserem pociski typu Hellfire (1000 punktów). Paleta towarów obejmuje też bojowe maszyny, nie tańsze jednak niż 500 BP – tyle kosztuje chociażby niewielki helikopter AQ-11 Buzzard.

Aby móc pozwolić sobie na zakup powyższych dobrodziejstw, trzeba skutecznie fragować rywali albo demolować ich maszyny. Gra uznaje przy tym, że punkty gromadzimy nie tylko, gdy sami trafimy przeciwnika, ale także, gdy przyczynimy się do jego śmierci – np. namierzając wroga albo wspierając kompanów w ostrzale. Uzbierawszy w ten sposób odpowiednio dużo waluty, możemy kupić potrzebną rzecz w dowolnym momencie meczu – wystarczy wcisnąć wybrany kierunek na D-padzie, by uzyskać dostęp do jednego z dwóch slotów ze sprzętem, a następnie wskazać miejsce, gdzie ma zmaterializować się prezent.

Z racji tego, że przez chwilę mogliśmy pograć również w edycję PC, dało się zauważyć, że konsolowa wersja Homefronta nie jest aż tak szczegółowa jak jej blaszkowa siostra, jednak w konfrontacji z obecną na rynku konkurencją dzieło Kaos Studios wypada całkiem nieźle. Gdy obserwujemy mapy z góry, wrażenie robi rozmach wydarzeń – w jednym zakamarku trwa właśnie bombardowanie zabudowań, w innym wspierane jeepami czołgi walczą o każdy metr mostu, tymczasem na pobliskim wzgórzu snajperzy szukają już dogodnej pozycji do pozbycia się grupek piechoty nadciągających z drugiego brzegu rzeki. Wygląda to niekiedy chaotycznie, ale nikt nie mówił, że na wojnie wszystko dzieje się zgodnie z rozpiską generała.

Mimo paru uchybień, w sieciowym Homefroncie drzemie spory potencjał i jeśli autorzy zapełnią go ciekawymi, zróżnicowanymi mapami, mają szansę wpasować się w gusta tych, którzy dotychczas wyznawali Battlefielda czy Call of Duty. Resztę będzie musiał załatwić singleplayer i dobry marketing THQ.

Marek „Vercetti” Grochowski

Homefront

Homefront