Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM

For Honor Publicystyka

Publicystyka 14 grudnia 2016, 18:00

Graliśmy w For Honor – ostra sieka tylko dla hardkorowców?

Ubisoft pozazdrościł Turkom serii Mount & Blade. For Honor będzie jednak grą nastawioną na rozgrywki sieciowe i to trudną, a to oznacza, że casuale zapewne się od niej odbiją.

Gry Ubisoftu kojarzą się przede wszystkim z sandboksami, ale nowy tytuł francuskiej firmy ma z otwartym światem niewiele wspólnego. For Honor to produkt nastawiony na rozgrywkę wieloosobową, który spróbuje powtórzyć sukces wydanego rok temu Tom Clancy’s Rainbow Six: Siege, kto wie – może również na arenie e-sportowej. Kilkanaście dni temu mieliśmy okazję przez kilka godzin testować dzieło studia z Montrealu i choć wrażenia odnieśliśmy całkiem pozytywne, to już na starcie chcemy Was ostrzec. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, nie jest to gra skierowana do masowego odbiorcy, czerpiącego radość z okazjonalnych posiedzeń na kanapie z padem w ręku. For Honor wymaga naprawdę solidnej praktyki, jeśli chcemy w istotny sposób pomóc drużynie i nie grzać ostatniego miejsca na tablicy wyników.

Graliśmy w For Honor – ostra sieka tylko dla hardkorowców? - ilustracja #1

For Honor na starcie zaoferuje dwanaście unikatowych map, a każda z nich wystąpi w kilku wariantach pogodowych lub przy innym oświetleniu. Deweloperzy pochwalili się, że po zsumowaniu wszystkich dostępnych opcji gracze otrzymają aż sześćdziesiąt zróżnicowanych aren.

Nie będę w tym miejscu wyjaśniać od podstaw mechaniki rozgrywki w For Honor, bo większość z Was zapewne doskonale zdaje sobie sprawę, że mamy do czynienia z klonem Chivalry. Nie tak dawno Ubisoft pozwolił garstce wybrańców sprawdzić w akcji wersję alfa, a już niebawem nadejdzie kolejna taka sposobność, bo deweloperzy planują na styczeń zamknięte beta-testy. Otrzymamy w nich możliwość wypróbowania nie tylko niedostępnych wcześniej trybów zabawy i bohaterów, ale również zupełną nowość, określaną mianem wojny frakcyjnej. To konflikt na skalę globalną, w którym każde, nawet najmniejsze, starcie będzie mieć znaczenie dla zmiany układu sił w fikcyjnym świecie For Honor.

Wojna potrwa dziesięć rzeczywistych tygodni, a po jej zakończeniu nastąpi krótka przerwa, przygotowująca fanów do nadejścia kolejnego sezonu zmagań. Kiedy machina wojenna ruszy na nowo, gra będzie już wzbogacona o całkowicie świeżą zawartość. Tak, tak – jeśli obawialiście się, że po premierze wydawca przestanie wspierać swój produkt, możecie odetchnąć z ulgą. Ubisoft obiecuje wyłącznie darmowe dodatki, a że będą one publikowane mniej więcej co 3–4 miesiące, fani nie powinni narzekać na nudę wynikającą z konieczności przemierzania wciąż tych samych aren.

Wybieramy zestaw umiejętności.

Dominacja to chaos, chaos i jeszcze raz chaos.

Singiel? Niekoniecznie

Wrażenia z zamkniętego pokazu gry nietypowo zacznę od singla, bo i taki moduł znajdzie się w pełnej wersji tytułu. Od razu jednak ostudzę emocje wielbicieli kampanii dla samotników – po tym, co zobaczyliśmy, raczej nie wróżymy temu trybowi gigantycznego sukcesu. For Honor dla jednego gracza to zwyczajna zapchajdziura, przypominająca na pierwszy rzut oka niezbyt ambitny slasher, choć zbudowany w oparciu o te same mechanizmy, które stanowią fundament potyczek w multiplayerze.

W kolejnych misjach będziemy wykonywać dość zróżnicowane zadania, ale zanim to nastąpi, czeka nas żmudne anihilowanie zastępów podobnych do siebie wrogów. Wszystkie ścieżki prowadzące do celu obsadzono licznymi grupami przeciwników, z którymi rozprawiamy się w identyczny sposób jak w wariancie wieloosobowym. Pal licho, gdyby autorzy pokusili się tutaj o jakieś dodatkowe atrakcje, ale takowych brak. Wywołujemy więc do tablicy kilku niemilców, by po kolei odesłać ich w zaświaty, stosując rozbudowany system uników i ataków.

Wędrówkę przez singlowe mapy mogłyby po części umilić znajdźki i dodatkowe wyzwania, jednak w tej kwestii deweloperzy ewidentnie się nie popisali. No chyba że kogoś rajcuje niszczenie wyróżniających się wyglądem beczek (1 z 5, 2 z 5, 3 z 5...) lub przystawanie na moment przy jakimś unikatowym obiekcie (np. drakkarze), by wysłuchać komentarza bohatera składającego się z paru zdań. Takie duperele może mają sens w sandboksach, gdzie gracza błyskotkami sztucznie zachęca się do eksploracji dużej mapy, ale w korytarzowej siekance, polegającej na wykonywaniu w kółko tych samych czynności, budzą raczej uśmiech politowania.

Ciekawiej robi się, kiedy wreszcie docieramy do celu podróży. Typowej dla For Honor walki w finale danego rozdziału oczywiście nie zabraknie, ale gra serwuje też dodatkowe zadania, niezbyt skomplikowane (przesuń kilka wajch w wiosce, rozwal bramy przy użyciu bomb, zdobądź jedzenie), niemniej urozmaicające nieustanną sieczkę. W jednej misji musieliśmy nawet po obowiązkowym starciu z bossem wskoczyć na konia i dopaść niedoszłą ofiarę. Choć cała sekwencja do złudzenia przypominała gonitwy Ezia z serii Assassin’s Creed, nie przeszkadzało mi to zbytnio. Oskryptowana scenka wydała się wręcz powiewem świeżości na tle pozostałych fragmentów, gdzie cała nasza uwaga skupiała się na odpowiednim ustawieniu w stosunku do rywali i tłuczeniu ich w dogodnym momencie.

Warto zwrócić uwagę na statystyki w prawym, dolnym rogu ekranu. Elementy wyposażenia mają wpływ na nasze umiejętności.

Multiprzyjemnie

For Honor nabiera rumieńców dopiero w trybie multiplayer. Powód? Prozaiczny – naszymi przeciwnikami są prawdziwi ludzie, którzy prezentują znacznie wyższy poziom niż smętne moby z singla. Choć rozgrywka u podstaw nadal opiera się na odpowiednim blokowaniu ataków przeciwnika i wyprowadzaniu celnych uderzeń, gracze mają na podorędziu spory arsenał dodatkowych zagrań, pozwalających po nabyciu pewnej wprawy przechylić szalę zwycięstwa na naszą korzyść.

Trzeba przyznać, że opanowanie wszystkich proponowanych przez grę ciosów i uników łatwe nie jest. Po zaliczeniu tutorialu nie pamiętałem połowy zaprezentowanych tam akcji i w rezultacie dwie godziny później nadal popełniałem pewne błędy. To nie jest prosta strzelanina, po odpaleniu której czujemy się jak ryba w wodzie. For Honor zmusza do bardzo uważnej gry, ciągłego obserwowania przeciwnika i piekielnie szybkich reakcji, zwłaszcza gdy po drugiej stronie czeka doświadczony wojownik. Przyznaję, pojedynki z kimś prezentującym wyższy poziom sprawiają sporą satysfakcję, o ile sami jesteśmy w stanie dotrzymać rywalowi kroku.

PADY RZĄDZĄ?

Na pokazie graliśmy na pecetach, ale na pytanie, czy możemy skorzystać z klawiatury i myszki, udzielono nam odpowiedzi negatywnej. Biorąc pod uwagę specyfikę sterowania, For Honor może okazać się trudne do opanowania na klawie – znajomość pada pewnie pomoże w zabawie.

Jeden na jednego? Chętnie.

Towarzyszom trzeba pomóc.

Walczyć w For Honor będziemy w trzech podstawowych trybach. Dominacja to bitwa o punkty kontrolne, gdzie zwycięstwo stanie się udziałem tej strony, która nie tylko sprawniej zajmuje kolejne terytoria, ale też potrafi je obronić. Choć w założeniu tryb ten wydaje się najciekawszy, ma swoje niedogodności. Największą z nich są wszędobylskie moby, pchające się pod miecz, topór i katanę. Na polach bitew panuje spory chaos, spowodowany właśnie przez mięso armatnie. Zwykli wojownicy pałętają się pod nogami, wybijając nas z rytmu i przyjmując na siebie ciosy, które teoretycznie powinny być kierowane w stronę stojącego pomiędzy nimi bohatera. Jest to piekielnie irytujące. Co z tego, że sterowani przez SI wojacy potęgują wrażenie brania udziału w większej bitwie, skoro swoim zachowaniem częściej przeszkadzają, niż pomagają. Oczywiście w bitewnym zgiełku wszyscy gracze mają ten sam problem, a co za tym idzie równe szanse, ale chętniej powitałbym dominację z większym udziałem żywych graczy i z mniejszą liczbą baranów wysyłanych na rzeź.

Szalenie spodobał mi się za to drugi tryb, którym jest eliminacja. Tutaj nie ma żadnych przeszkadzajek w postaci plączących się pod nogami kalek, liczy się czysty skill i sprawna komunikacja pomiędzy członkami drużyny. Zgodnie z nazwą, do walki stają dwie czteroosobowe grupy, które próbują się wzajemnie wyeliminować. Powalenie wroga nie jest równoznaczne z jego natychmiastowym wyłączeniem z meczu, choć taki gracz nie może dokonać samodzielnego respawnu. Ranny ma po prostu ograniczony z góry czas, w którym koledzy powinni przyjść mu z pomocą – jeśli tego nie zrobią, jego udział w potyczce definitywnie się kończy i czeka on na nową rundę.

Liczy się skill

Mapa świata.

Dopiero eliminacja, a nie dominacja, uświadomiła mi, jak ważne w For Honor jest działanie drużynowe. Na początku każdej rundy gra domyślnie ustawia dwóch przeciwników naprzeciw siebie, prowokując ich do stoczenia pojedynku. Lepszym rozwiązaniem jest jednak szybkie odszukanie towarzyszy i przeprowadzenie natarcia w grupie. Większej liczbie wojaków łatwiej kontrolować sytuację na polu bitwy, kompani stanowią też zabezpieczenie przed haniebnymi ciosami w plecy, gdy zdecydujemy się jednak na honorowe starcie jeden na jednego. Nie bez znaczenia pozostaje także fakt, iż liczniejszej ekipie łatwiej jest sprawić, by oponenci nie postawili na nogi rannego towarzysza. W trakcie sesji dość szybko zorientowaliśmy się, że to właśnie stanowi klucz do sukcesu. Mniejsza liczba rywali to mniejszy problem.

Jako ostatnie na pokazie zaprezentowane zostały klasyczne pojedynki. Tryb prosty jak konstrukcja cepa – stajemy do walki jeden na jednego, a mecz toczy się do trzech zwycięstw. Bardzo ograniczony obszar uniemożliwia ucieczkę, trzeba więc wznieść się na wyżyny umiejętności, by kontrować ataki wroga i samemu wyprowadzać skuteczne uderzenia. Na plus tego wariantu z pewnością zaliczyć wypada to, że w starciach 1v1 nie są brane pod uwagę bonusy wynikające z noszenia określonych elementów ekwipunku, jak to ma miejsce np. w dominacji. Pojedynki to test skilla bez użycia wspomagaczy.

Dwunastu zróżnicowanych bohaterów na start.

Wejdzie w łeb, jak w masło.

Sama customizacja postaci nie została specjalnie rozbudowana, przynajmniej pod względem kosmetycznym. W Paryżu widzieliśmy raptem kilka elementów stroju, które można zmienić, ale tych pewnie z czasem dojdzie dużo, dużo więcej. O wiele bardziej istotne są zestawy dodatkowych umiejętności – każdy z kilkunastu bohaterów dysponuje trzema takimi pakietami. Wybór odpowiednich mocy nie jest bez znaczenia, zwłaszcza gdy drużyna wydaje się dobrze zorganizowana i jej członkowie znają role, które przyjdzie im odegrać na polu bitwy. Postacie reprezentują bowiem różne klasy i część z nich doskonale sprawdza się w funkcji tanka, inne z kolei odnajdą się jako typowe wsparcie (suport). Zbudowanie teamu w taki sposób, żeby jego członkowie wzajemnie się uzupełniali, to kwestia podstawowa.

Gra dla hardkorowców

Podsumowując, For Honor może być ciekawym produktem dla ludzi, którzy preferują angażującą rozgrywkę w trybie multiplayer, wymagającą szlifowania umiejętności i sprawnej egzekucji tego, czego z takim mozołem się nauczyliśmy. Jak już wspomniałem, sezonowi gracze na dłuższą metę nie mają tu czego szukać, bo tytuł ten wymaga dużego skupienia i niemałych umiejętności. Kupowanie For Honor wyłącznie z powodu singla również na tę chwilę wydaje się nie mieć większego sensu – jako wprawka przed graniem w sieci być może, ale po kilku misjach, które rozegrałem (dwie na targach E3, dwie na pokazie w Paryżu), nie wydaje mi się, by kampania była w stanie samodzielnie się obronić. Więcej o nowym dziele Ubisoftu z pewnością powiedzą planowane beta-testy. Jeśli For Honor leży w kręgu Waszych zainteresowań, warto mieć je uwadze i odpowiednio wcześniej spróbować zagwarantować sobie do nich dostęp.

ZASTRZEŻENIE

Wyjazd autora tekstu do Paryża na pokaz gry For Honor sfinansowała firma Ubisoft.

Krystian Smoszna

Krystian Smoszna

Gra od 1985 roku i nadal mu się nie znudziło. Zaczynał od automatów i komputerów ośmiobitowych, dziś gra głównie na konsolach i pececie w przypadku gier strategicznych. Do szeroko rozumianej branży pukał już pod koniec 1996 roku, ale zadebiutować udało się dopiero kilka miesięcy później, kilkustronicowym artykułem w CD-Action. Gry ustawiły całą jego karierę zawodową. Miał być informatykiem, skończył jako pismak. W GOL-u od blisko dwudziestu lat, do 2023 pełnił funkcję redaktora naczelnego. Gra w zasadzie we wszystko, bez podziału na gatunki, dużą estymą darzy indyki. Poza grami interesuje się piłką nożną i Formułą 1, na okrągło słucha też muzyki ekstremalnej.

więcej

For Honor

For Honor