17 lipca 2004 będzie bez wątpienia dniem, który zapamiętam do końca życia, takich emocji jakie zapewniła mi redakcja GOL’a za pośrednictwem aeroklubu w Pruszczu Gdańskim po prostu się nie zapomina. Z dołu wszystko wygląda pozornie prosto, ale w momencie, gdy pilot wykonuje pierwszą beczkę, człowiek nie wie czego ma się złapać, a organizm nieznośnie przypomina o tym, co było na obiad, w głowie rodzi się tylko jedna myśl – „Co ja tu właściwie robię?”. Jednak beczki okazały się niczym w porównaniu z drugą akrobacją, gdy samolot nagle wystrzelił pionowo w górę, a po osiągnięciu odpowiedniego pułapu, zaczął pikować w dół. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze odgłos zwalniającego silnika, coraz wolniej kręcące się śmigło i dźwięk jakiegoś alarmu – nie wiadomo właściwie, czy jeszcze panujemy nad maszyną, a widok nieuchronnie zbliżającej się ziemi powoduje przyspieszenie akcji serca do niesłychanych wartości. No i jeszcze 5 g wbijające w fotel i zdzierające z głowy słuchawki, nie wiem, jak ten pilot z tyłu był w stanie utrzymać się w pozycji, która umożliwiała mu bezpieczne pilotowanie, bo ze mną grawitacja robiła co chciała.
Drugi lot był nieco spokojniejszy od akrobacji Zlinem 526, choć wcale nie dostarczał mniejszej ilości wrażeń. Wybrzeże widziane z lotu ptaka jest po prostu cudowne, choć nie było mi dane zbyt długo podziwiać tych widoków, gdyż w pewnym momencie pilot stwierdził, że teraz ja pilotuję. Gdy złapałem za stery Cessny 172, jedyne na co mogłem patrzeć to wysokościomierz (który niemiłosiernie pokazywał, że lecimy w dół), wariometr (pokazuje z jaką prędkością samolot się wznosi bądź opada) i cała reszta wskaźników. Jednak po kilku zakrętach i poderwaniach poczułem się nieco pewniej i mogłem czerpać całą przyjemność z pilotowania samolotem, a jest to uczucie niesamowite.
Niestety cała impreza, oprócz niezapomnianych wrażeń, zostawiła we mnie tęsknotę za ponownym trzymaniem sterów, a latanie to droga rozrywka. Pozostaje mi powalczyć w kolejnej edycji GOL Adventure, o ile oczywiście się odbędzie. Jeszcze raz serdecznie dziękuję całej Redakcji, nawet nie wiecie jakiej frajdy mi dostarczyliście, zdecydowanie warto było jechać przez cały kraj, by spędzić tę godzinę w chmurach.
Michał „Father Michael” Wełna
Ciężko opisać wrażenia z lotu samolotem akrobacyjnym , ale spróbuje to zrobić.
Wszystko zaczęło się od spokojnego startu i wznoszenia się na wysokość 1300 m, następnie usłyszeliśmy w słuchawkach, że w okolicy wyładował szybowiec i mamy za zadanie go zlokalizować. Pilot zwiększył pułap i na 2500 m zauważyłem szybowiec stojący na ściernisku, poinformowałem o tym pilota i on stwierdził ze teraz go przejmiemy i w tym momencie ze spokojnego lotu zrobiła się szaleńcza jazda: szybki zwrot przez skrzydło i lot nurkowy na szybowiec, który rósł w oczach strasznie szybko. W ostatnim momencie pilot wyciągnął i przeleciał bardzo nisko nad szybowcem, następnie powiedział, że chwile polatamy nad szybowcem, tak aby obsługa naziemna go zlokalizowała.
Loty nad szybowcem trwały 10 minut, po których stwierdziłem, że pomału mam już dość – chyba niepotrzebnie jadłem obiad w Gdańsku, ale nic. Po chwili pilot powiedział, że wystarczy tego latania nad szybowcem i zrobimy kilka figur akrobacyjnych i teraz dopiero odczułem co to znaczy przeciążenie 5 g - coś niesamowitego , horyzont raz był na górze, raz na dole, ciężko się było w tym wszystkim połapać , po 10 minutach akrobacji pilot spytał, czy wszystko OK, bo musimy już kończyć, ponieważ paliwo się kończy, a jeszcze jedna osoba musi polatać. Przyznałem mu racje, zresztą nie wiem, czy wytrzymałbym jeszcze jakieś akrobacje. Obiad miałem już pod gardłem. Wylądowaliśmy szczęśliwie, spokojnie kołowaliśmy pod hangar i na tym skończyła się przygoda z lataniem akrobacyjnym. Lot trwał około 30 minut, a mi się wydawało, że lataliśmy 5 minut. Następnym punktem programu był przelot czteroosobową Cessną nad Wybrzeżem Gdańskim. W porównaniu z lotem Zlinem straszna nuda ładne tylko były widoczki i na tym skończyła się moja przygoda z lataniem.
Paweł „Popiel” Lubiński