Panie, kto to panu tak nakręcił?. Dziedzictwo Jowisza ma swój styl, ale i problemy
- Dziedzictwo Jowisza zawalczyło o swój styl, ale nie obyło się bez ofiar
- Panie, kto to panu tak nakręcił?
Panie, kto to panu tak nakręcił?

Nie wnikam w to, ile pieniędzy wyłożył Netflix na produkcję pierwszego sezonu i jakie wymagania postawił twórcom, ale prawda jest taka, że po kilkunastu minutach pilotażowego odcinka byłem załamany, spodziewając się absolutnie najgorszego możliwego paździerza superbohaterskiego. Początek tegoż epizodu to tak naprawdę streszczenie wszystkich największych bolączek Jupiter’s Legacy.
Wśród nich znajdziemy wręcz podręcznikowe przykłady tego, jak zepsuć powagę danej sceny. Gdy bohaterowie rozmawiają ze sobą w przestrzeni prywatnej, to jakoś wszystko brzmi o wiele naturalniej, ale gdy wypowiadają kwestię podczas epickich starć i nagle zaczynają mówić o wielkiej odpowiedzialności czy moralności, to – przepraszam bardzo – ale brzmi to jak czytana z kartki prezydencka przemowa z okazji historycznego święta. I może uwierzyłbym w to, że owe sceny są celowo przerysowane i przepompatyzowane, gdybym nie zapoznał się z resztą serialu, a ten bierze siebie na poważnie i uderza w iście dramaturgiczne tony.
Dziedzictwo Jowisza jest też żywym przykładem na to, że nie ma co oszczędzać pieniędzy na największych speców od wszelkiego rodzaju spraw technicznych, gdyż serial superbohaterski po prostu musi jakoś wyglądać. Tutaj celowo ogranicza się niektóre sceny walki do minimum czasu ekranowego, gdyż wyglądają fatalnie. Efekty specjalne prezentują się tak, jakby były zaczerpane z internetowych szablonów rozdawanych za darmo, a na superbohaterskie starcia patrzy się z politowaniem, gdyż co drugi cios wykonywany jest tutaj poza kadrem, aby przypadkiem nie pokazać ewidentnych budżetowych braków. Chcecie więc wizualnej, bezrefleksyjnej uczty? Tutaj jej nie znajdziecie.
Nie wspominałbym o tej szeroko pojętej taniości, gdyby mnie ona tak nie bolała – a tutaj jest widoczna gołym okiem. Nie rozumiem natomiast jednego. Większość zwyczajnych scen przedstawiających rozmowy pomiędzy postaciami nakręcono bardzo nieumiejętnie – co drugie ujęcie jest albo krzywe, albo niedokładne, albo trzęsące się. Z kolei pewnego rodzaju formalne eksperymenty – jak wizualizacja koszmarów postaci czy ich hipnotycznych wizji – są ewidentnym dowodem na istnienie talentu operatorów i montażystów, którym nie chcą się oni niestety chwalić przy okazji nieco prostszych sekwencji. Tajemniczy to dla mnie paradoks. Zresztą Dziedzictwo Jowisza jest takowych paradoksów stylistycznych i narracyjnych wręcz pełne.
Wiem, że nic nie wiem

Zacytowane wyżej słowa Sokratesa towarzyszą mi w wielu momentach życia i powróciły do mnie jak bumerang po seansie pierwszego sezonu Dziedzictwa Jowisza. Bo naprawdę nie wiem, co sądzić o serialu, który momentami mnie usypiał, a chwilami intrygował. Znaleźć w nim można wszystko, choć te osiem obejrzanych przeze mnie epizodów to zaledwie wstęp. Zawarta w nim historia ilustrująca genezę superbohaterów i ich dalsze działania to zaledwie przykrywka do bardzo niecodziennego elaboratu o tym, z jakimi problemami moralnymi i psychologicznymi musi zmagać się amerykański superbohater, i co musi zrobić, aby przyczynić się do budowy lepszego świata.
I tak: więcej jest w tym serialu rodzinnego dramatu niż akcji, więcej jest pełnej metafor i surrealistycznych wstawek przygody aniżeli spektakularnego ratowania świata. Millar oraz DeKnight starali się zdekonstruować mit herosa z nadludzkimi mocami, każąc wykreowanym przez siebie postaciom rozmawiać na tematy trudne i nietypowe. Jupiter’s Legacy to dziwna rzecz. Nawet bardzo dziwna. Ona naprawdę próbuje być czymś więcej niż superbohaterskim serialem, ale miejscami tak bardzo chce zaakcentować, że w głębi duszy nim jest, iż na światło dzienne wychodzą spore warsztatowe braki. I wiecie co? Z miłą chęcią zobaczę drugi sezon, aby mój mózg jeszcze raz doznał tej dziwnej poznawczej konsternacji.
OD AUTORA
Bardzo lubię, gdy eksperymentuje się z formułą kina oraz serialu superbohaterskiego, a Dziedzictwo Jowisza stara się to robić, dlatego zasługuje w mojej opinii na uwagę. Ostatecznie będę je wspominał raczej pozytywnie. Czuję się jednak zobowiązany do zaznaczenia jego największych bolączek i błędów, bo jest ich naprawdę sporo, choć mogą one wynikać z wielu powodów, z których – jako widzowie – nie zdajemy sobie sprawy. Mimo wszystko czekam na drugi sezon, choć nie jestem do końca pewien, czy Netflix da takowemu zielone światło.
Chcesz poczytać trochę więcej tekstów mojego autorstwa? Zapraszam na mój fanpage – LudoNarrator.
