Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 14 września 2005, 10:54

autor: Emil Ronda

Burnout Revenge - testujemy przed premierą

Najładniejsza gra na PS2 – bez dwóch zdań. Silnik graficzny pokazuje, jak wielkim jest osiągnięciem koderów, a walka na trasie jest w Burnout: Revenge piękna i zacięta jak nigdy dotąd!

Burnout 3: Takedown jest jedną z moich ulubionych gier wszech czasów. Nie ma w tej chwili na moich kilku kartach pamięci pozycji, w której miałbym nabite blisko 200 godzin gry. Może dla pecetowego maniaka gatunku MMORPG ta liczba nie jest jakimś szczególnie chlubnym wyczynem, ale dla gracza, który większość czasu z grami spędza przed konsolą w towarzystwie wielu wydawniczych nowości, kwestia ta przedstawia się już zgoła inaczej – przyznacie?

Jedynka była dobrym, zręcznościowym racerem – to wszystko. Burnout 2: Point of Impact okazał się już bardzo dobrą grą, a Takedown pochłonął mnie bez reszty. Ogromne prędkości, intuicyjne sterowanie, wspaniałe wchodzenie w poślizgi, spektakularne kraksy, mnogość trybów zabawy, wyśmienita oprawa audio-wideo. Gra kompletna. Gra, która wybrana została na targach E3 w 2004 roku jednym z najlepszych tytułów tej imprezy. Ale według mnie to za mało. Obok B3, w zeszłym roku w moim rankingu zarządziły na samym topie jeszcze tylko MGS 3: Snake Eater i Resident Evil 4 (na GameCube). Uzmysłowiłem Wam już, jak ważną Burnout jest dla mnie grą. No to musicie jeszcze wiedzieć, że jestem świeżo po kilku godzinach z Burnout: Revenge, czyli czwartą odsłoną mojej kultowej serii. Czemu tylko po kilku? Ponieważ miałem do czynienia z wersją jeszcze nie ukończoną, ale już na tyle sprawną, by śmignęła mi przez głowę niczym demon prędkości wywiewający przy okazji wszelkie wątpliwości co do jej świetności. Burnout: Revenge będzie klasą samą dla siebie, a dla wielu developerów przez długi czas wzorem nie do doścignięcia. Czujecie powagę sytuacji?

Wizualizacja zniszczeń jest nieco bardziej zaawansowana, niż poprzednio, ale o znacznym skoku jakościowym nie może być mowy.

Pierwszy kontakt

Kiedy Burnout: Revenge odpalał się na konsoli, na chwilę oddałem się zadumie. Ileż to czasu spędziłem z jej poprzednikiem, jak dobrze znałem każdy zakręt i dźwięki każdego utworu składającego się na soundtrack. Raptem czujecie, że zaraz będziecie poznawać coś, co teoretycznie powinno być Wam znane, ale zdajecie sobie sprawę, że przybrało na pewno inną formę. Czy lepszą? Obawa. Znacie to uczucie? Niepewność. Oby tego nie zepsuli. Nie, nie mogli przecież. Nie mogli mi, nam – graczom, tego zrobić.

Menu – inne, jakby mniej plastyczne, ale to tylko pierwsze wrażenie. W tle pędzący samochód i klimatycznie zawieszona u jego boku trzęsąca się kamera. Brak muzyki? Jak to? Domyślam się, że to wina niedokończonej wersji. Oby, bo jakoś tu dziwnie głucho. Wchodzę w najbardziej rzucający się w oczy i znany mi tryb „Word Tour” – nie kombinuje, chce szybko zagrać. Wybór samochodu (na początek dostępne dwa – zauważam brak jakichkolwiek statystyk opisujących prędkość, przyspieszenie i wagę, a przecież tak właśnie opisane były samochody w 3 części). Na początek mam dostępny wyścig w Detroit – to z tych lokacji pochodziło sporo przedpremierowych screenshotów obrazujących, że jednak klimat tej części ma się zmienić na bardziej mroczny, industrialny. No to ruszamy.

3... 2... 1... GO!

Jadę. Pierwsze wrażenie – bardzo znajome. Samochód reaguje na razie identycznie jak wozy z trójeczki, czyli jak dla mnie – bomba! Miasto Detroit. Wjeżdżam jako pierwszy w stawce w wąski przesmyk między budynkami, słońce oświetla od frontu moją prującą maszynę i oślepia mnie zarazem. Czy ja już cisnę turbo? Nie, przecież jeszcze nie nabiłem paska zbijając delikwenta z trasy czy sunąc pod prąd! To ta bliskość śmigających budynków sprawia wrażenie, jakbym gnał na maksymalnej dopałce! Wyjeżdżam na szerszą przestrzeń i co przede mną? Rozjazdy! Od razu trzy! Hej, zaraz... developerzy coś wspominali o takowych – racja! Wybieram jeden z nich, bo tak jakoś ciekawie się zapowiada (nie powiem, żebym akurat miał jakąś dłuższą chwilę na podjęcie decyzji) i... frunę! Wyskocznia! Przemyka mi przez głowę myśl, że do tej pory taka atrakcja była zafundowana tylko dla ukochanego trybu maniaków absolutnej samochodowej rozwałki, czyli Crasha, ale oto i latamy w zwykłym wyścigu! Podoba mi się, szczególnie że zaraz po lądowaniu muszę szybko zapanować na samochodem, by wyrobić się w kolejnym zwężeniu. Uff... iskry poszły z boku, gdy otarłem się o pobliski magazyn, ale dałem radę!

Mknę jak szalony, prosta droga, więc przez chwilę przypatruję się grafice. Nie wierzę! Gołym okiem widzę jeszcze większą dbałość o otoczenie, a Detroit naprawdę ma inny klimat, niż miejscówki z „trójeczki”. Jest mroczniej, posępniej, dojrzalej, ale z jeszcze większym artyzmem. Wszystko upchane detalami tak, że nie wiem, na czym skupić wzrok. Czy to nadal PS2, czy jakiś next-gen? Pytam poważnie!

Do łask wracają nocne wyścigi. NFS: Underground może pozazdrościć Burnoutowi miast skapanych w światłach nocy.

Raptem przede mną wyrasta jakiś van! Niech to! Zapatrzyłem się na grafikę! Gnam wprost na niego, zaraz wbiję się mu w... wiadomo co! Łup! Myślę – „po mnie”. Nie! Podbiłem gościa w górę, „podniosłem” w powietrze, zobaczyłem jeszcze tylko, jak w locie odrywa mu się maska, a on sam odbija się jeszcze od ściany budynku i... znika za mną straszliwie potraktowany przez moją brykę i pobliskie otoczenie. Ja grzeję dalej z osłupiałą miną, jakbym zobaczył ducha! Po chwili jednak kamera przełącza się ukazując ścigającego mnie twardziela pędzącego tuż za mną i... lecącego na niego, poturbowanego przed momentem vana! Ten spada z hukiem na delikwenta i razem tworzą taki mayhem, że głowa boli! Latają części, kamera robi śliczny przejazd przez miejsce potężnej kraksy i momentalnie umiejscawia się znowu za mną pozwalając na dalszą jazdę. MOGĘ WIĘC TARANOWAĆ UCZESTNIKÓW RUCHU! Tego wcześniej nie było! Jednak sile rozpędu mojego wozu okazują się ulegać tylko pojazdy jadące w tym samym kierunku co ja; nadal nie można ładować się na „czołówki” czy „przesuwać” gości wyjeżdżających z bocznych uliczek. Jeśli by tak było – gra straciłaby sens, prawda?

Powiew świeżości

To właśnie najważniejsza zmiana w serii – możliwość taranowania uczestników ruchu drogowego; poprzednio każda taka próba kończyła się dla nas boleśnie. Jest to o tyle istotne, że odpowiednio użyte, może spowodować nieliche problemy dla ścigających nas natrętów – po prostu zostawiamy za nami bałagan, jakiego nie powstydziliby się zostawić za sobą rodzimi politycy. Serio.

Takedowne’y to znak firmowy trzeciej części. Tu nie mogło zabraknąć tych jakże wymyślnych sposobów na zmiecenie przeciwnika z trasy. A nawet doszło kilka nowych metod: Ruch uliczny możesz teraz przerobić na groźną broń odpowiednio „rozstawiając” rodzinne bryczki i innych maruderów szosy. Także wspomniane wyskocznie dają możliwość – przy odrobinie szczęścia – naskoczyć na ulicznego wroga i załatwić go w pięknym stylu. Pamiętaj jednak, że wszystkie rodzaje takedowne’ów to broń obosieczna i konsola nie zawaha się wykorzystać, także tych nowych możliwości, przeciwko Wam!

W ogóle walka na trasie jest w Burnout: Revenge piękna i zacięta jak nigdy dotąd! Zmierzamy do kolejnej nowości, czyli do systemu tytułowej zemsty. Polega to na tym, że jeśli zostaniesz boleśnie wprasowany w jakąś ścianę przez jakiegoś kierowcę lub też w inny sposób potraktowany przez niego – delikatnie mówiąc – nieprzyjaźnie, wóz tego dżentelmena ukazywany jest dokładnie w kadrze kamery (brakuje tylko głosu mówiącego słowa: „przyjrzyj się, dogoń i zabij go!”) i od teraz będzie zaznaczony również specjalną czerwoną ikonką. Jeśli złapiesz frajera i odpłacisz mu pięknym za nadobne, konsola zaliczy Ci tzw. „Revenge Takedown” nabijając znacznie pasek turbo! Ciekawie? Jasne, prosta, ale jakże przyjemna zasada.

Detroit czyli Motor City. Industrialny klimat, stonowana, ale idealnie dobrana kolorystyka.

W tej wersji także inaczej prezentował się ulubiony przez wielu tryb „Road Rage”, czyli po polsku „nie ważne który będziesz na mecie, ważne ilu wrzucisz z trasy”. Różnica polega na tym, że pojawia się czas odliczany do zera. Jeśli przez te sekundy nikogo nie załatwisz – game over. Jeśli Ci się uda – do limitu czasowego dodaje się kilka cennych sekund. Ciekawe rozwiązanie, szkoda tylko, że po zaliczeniu ilości takedowne’ów wystarczającej na złoty medal, wyścig jest od razu przerywany. W „trójce” tak nie było i można było cieszyć się dobrą passą dalej! Mam nadzieję, że to przypadłość niedokończonej wersji.

Crash – czyli tryb polegający na zrobieniu jak największego karambolu na skrzyżowaniu. Tu piętno zmian jest chyba najbardziej odczuwalne. Poczynając od startu (zatrzymujesz latający na wskaźniku punkt i potem jeszcze raz próbujesz to powtórzyć – jeśli się uda, masz ogień z... rury), poprzez fakt, że zrezygnowano ze znanego z B3 polowania na mnożniki punktów, a skończywszy na tym, że całość ogólnie znowu polega bardziej na tym, by wmieszać w karambol jak największą ilość wozów. Zauważyłem też tzw. „target car”, czyli jeden pojazd, którego skasowanie daje sporo punktów. Gdy odpowiednio duża ilość samochodów solidnie się sprasuje, klepiemy (mashujemy) jeden przycisk na padzie powodując olbrzymią eksplozję roznosząca wszystko w przestrzeni w kilkunastu-kilkudziesięciu metrów. Plansze do crashów są teraz często wielopoziomowe i jeszcze ciekawiej zaplanowane, niż poprzednio. No ale tym trybem nie mogłem się do końca niestety nacieszyć, ponieważ ta wersja to...

Nieoszlifowany diament

Mimo, że tryby „Race” oraz „Road Rage” były niemalże gotowe do zaimplementowania w finalnej wersji gry (ot, gdzieś przycięła animacja, czy zabrakło prawidłowej kolizji obiektów – na bank nie ujrzymy tego, gdy pobiegniemy do sklepu po grę), tak „Crash” pozostawiał wiele do życzenia. W momencie kraksy ginęły wszelkie dźwięki, a zwolnienie przedstawiające kolejne samochody biorące udział w drogowej marmoladzie wydawało się nie mieć końca – ciągnęło się ewidentnie zbyt długo, a i zmiany kamery nie były fortunne. Dlatego też ten tryb podarowałem sobie po ogólnym zapoznaniu się z nim – nie dawał w takiej postaci odpowiedniej radości ani sensownych podstaw, by dalej go testować.

Samochody latają jeszcze wyżej, niż w poprzednich częściach. Fizyka nie jest realistyczna, ale zapewnia doskonałe wrażenia wizualne. I o to chodzi w Burnoucie!

Za to co do grafiki w całej grze wiem już jedno – to najładniejsza gra na PS2 – bez dwóch zdań, a silnik graficzny w trybie wyścigowym już teraz pokazał mi, jak wielkim jest osiągnięciem koderów. Drodzy posiadacze konsoli PlayStation 2 – oto przyszedł kres możliwości technicznych Waszej (naszej konsoli). Burnout: Revenge w swej finalnej, sklepowej wersji wyciśnie wszystko, co układy graficzne czarnulki są w stanie zaoferować. I nie mamy czego się wstydzić; ja nie przestanę jeszcze przez długi czas zachwycać się grafiką tej gry. No i te akcje z hurtowym masakrowaniem samochodów ruchu ulicznego przy zawrotnej prędkości i bogactwie detali otoczenia. Jak graficy z Criterion tego dokonali, że to się nie przycina?! Niech zostanie to ich słodką tajemnicą, ale dla mnie engine RenderWare napędzający tę grę pozostanie raz na zawsze synonimem wykorzystanych stuprocentowo możliwości graficznych PlayStation 2.

Wyobraź sobie, że zaraz przetniesz tę trasę z prędkością 300km/h i ta gra da Ci odczuć cyfry, które wyświetlą się na prędkościomierzu! Moc!

Muzyka w Burnout 3: Takedown stała na bardzo dobrym poziomie, a amerykański, melodyjny rock doskonale wkomponowywał się w akcję. Potem wiele kawałków tego soundtracku wyłapywałem w MTV, czy w amerykańskich stacjach radiowych w Internecie. W Revenge również dominuje ten gatunek, ale ewidentnie miesza się z kawałkami pochodzenia elektronicznego, czy break-beatowego. Dobry eksperyment; niektóre numery od razu wpadają w ucho. Swoje dźwięki lansują tu nawet The Chemical Brothers.

Pokusa, którą odrzuciłem

Byłbym się zapomniał i ukończył nowego Burnouta w tej nie do końca sfinalizowanej wersji. W momencie, kiedy otworzyły przede mną swe podwoje trasy na Dalekim Wschodzie, na których o zmroku (pora dnia zapomniana w B3 – pamiętacie NFS: Underground? zapomnijcie o nim; dopiero tu zobaczycie przepiękną feerię neonów i wieczorną grę świateł) przyszło mi dosłownie masakrować ruch uliczny występujący tu w potwornej ilości, powiedziałem sobie – dość. Ten niedokończony tryb „Crash”, tnący split-screen w trybie dla dwóch graczy, czy dosyć częste „zwisy” gry... nie wypada mi grać dalej.

. Jest i Rzym. Autorzy odżegnują się jednak od odzwierciedlania prawdziwych odcinków tras. "Prawdziwe miejskie drogi nie mają układu, który pasowałby do Burnouta" - twierdzą. I wiedzą co robią.

Poczekam na wersję ukończoną w stu procentach i dopiero wtedy Burnout pochłonie mnie bez reszty. Jeszcze tym razem mu się nie dam, bo wiem, że będzie jeszcze lepszy, bardziej kompletny. I może wtedy nawet okrzyknę go najlepszą grą na PlayStation 2. Ale recenzji już nie napiszę. I wcale nie chodzi o to, że nie podjąłbym się tego trudnego zadania. Ja chcę w tę grę grać, a nie zastanawiać się nad nią ani chwili więcej. Wybaczcie.

Emil „Samuraai” Ronda

Graficznie Burnout: Revenge to absolutny top wśród gier nie tylko na konsole. Absolutny top wśrod gier w ogóle.

P.S. Moim zdaniem nie ma na konsole obecnej generacji gry, która dawałaby większy zastrzyk adrenaliny podczas zabawy. Momentami może dorównuje Burnoutowi sesja w Pro Evolution Soccer ze znajomymi w multiplayerze. Przy Burnoucie czuję, jak dostaje gęsiej skórki, albo przechodzą mnie dreszcze emocji. Dlatego uważam, że to gra prawie doskonała.

NADZIEJE:

  • moja nadzieja jest ogromna – to ma być dla mnie najważniejsza gra na PS2 w tym roku;
  • tryb sieciowy: w Burnout 3: Takedown wyrwał mi on ogromną ilość czasu z życiorysu. Mam nadzieję, że i tym razem to zrobi i znów uzależnię się od pięcia się po szczeblach światowego rankingu.

OBAWY:

  • przerywanie graczowi zabawy w trybie „Road Rage”, gdy zdobędzie złoty medal, w „trójce” tak nie było!
  • czy aby rezygnacja z polowania na mnożniki punktów w trybie „Crash” nie zlikwiduje przyjemnego taktycznego podejścia do karamboli, co charakteryzowało część poprzednią?
  • obawiam się, że w następnej części nie będzie można poprawić już nic, oprócz grafiki.
Burnout Revenge

Burnout Revenge