Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 1 września 2009, 14:07

autor: Szymon Liebert

Brutal Legend - pierwsze spojrzenie

O tym, że Tim Schafer interesuje się metalem, wiemy już od czasów słynnego Full Throttle. Teraz znany twórca postanowił pójść jeszcze dalej i wysłać nas bezpośrednio do świata ćwieków, ostrego grania i długich włosów.

Długie włosy, kolczyki, ćwieki, czarne ubrania, skóra, glany, motory, łańcuchy i ostre gitarowe riffy. Niejeden z Was zapewne marzył kiedyś o zebraniu wszystkich tych akcesoriów i zostaniu fanem metalu. Taką nadzieję ma najwyraźniej Tim Schafer, który w swojej najnowszej produkcji, czyli Brutal Legend, postanowił wziąć na warsztat stylistykę związaną właśnie z tym gatunkiem muzycznym. Główny bohater gry, gość od koncertowego sprzętu imieniem Eddie Riggs, zostaje przeniesiony prosto z metalowej imprezy w inny wymiar. Okazuje się, że ten ostatni wygląda jak szalone połączenie okładek płyt zespołów reprezentujących różne podgatunki metalu. Ponadto jest zaludniony przez demony, potwory oraz oczywiście posiadaczy wymienionego na wstępie asortymentu. Tak w skrócie prezentuje się zarys fabuły. A jak wygląda gra? Opowiedział o niej sam autor.

Brutal Legend to klasyczna opowieść o drodzezwykłego pracownika obsługi sceny do wielkiego herosa.

Tim Schafer pokazał zarówno kampanię solową i dość zaskakujący tryb sieciowy. W pierwszym przypadku zabawa rozpoczyna się dokładnie w opisanym wyżej momencie. Nasz bohater, jeszcze przed sekundą znajdujący się na scenie podczas koncertu, budzi się nagle w zupełnie innym miejscu. Zamiast znajomych członków zespołu widzi dziwne zakapturzone postacie stojące w kręgu nad pentagramem. Szybko okazuje się, że są to potwory z piekła rodem, które chcą dorwać Eddiego za zakłócanie ich rytuału. Ten, nie zastanawiając się długo, chwyta wbity w ziemię topór i rozpoczyna bitkę z napastnikami. Jak zauważa autor gry, machanie średniowieczną bronią zawsze było marzeniem Eddiego, więc jego płynne wejście w nową rolę nie powinno nikogo tak naprawdę dziwić. Tym bardziej, że – jak okaże się później – jest on wybrańcem i zbawcą tego dziwnego metalowego świata.

Brutal Legend łączy kilka gatunków. W pierwszych starciach widać, że mamy do czynienia z prostym, ale porządnym slasherem, w którym oprócz standardowych ciosów można wykonywać kilka ataków specjalnych. Uczymy się ich podczas zabawy, dzięki podpowiedziom oraz widowiskowym, wystylizowanym planszom z opisami. Bardzo szybko bohater wykorzystuje także możliwości Klementyny, czyli… swojej gitary. Po przeniesieniu do alternatywnej rzeczywistości zyskała ona nowe, magiczne moce, które przywołujemy, odgrywając widowiskowe solówki. W praktyce sprowadza się to do wciskania odpowiednich sekwencji guzików na padzie. Głównym punktem następnego starcia jest spotkanie z nieco silniejszą wysoką przeciwniczką. Początkowy fragment gry dokładnie zaznajamia ze sterowaniem oraz systemem walki, więc bitwa nie jest szczególnie trudna. To jednak nie wszystkie niespodzianki.

Walcząc z jednym z wrogów, Eddie dębieje – okazuje się, że pod kapturem kryje się urodziwa dziewczyna (jak sam bohater komentuje: „Co? Czy zabijałem takie gorące laski?!”). Po krótkiej rozmowie ta dwójka musi działać dalej razem. Kompani mogą wykonywać połączony potężny atak specjalny – tak będzie z każdą postacią, która ma nam towarzyszyć. Walka we dwójkę jest znacznie przyjemniejsza i szybsza. Po uporaniu się z hordą uzbrojonych „sekciarzy” czas poszukać wyjścia. Eddie odkrywa tajemnicze inskrypcje na ścianie, będące w rzeczywistości linią melodyczną piosenki. Szybko odgrywa solówkę i uzyskuje dostęp do kilku przedmiotów. Łączy je w całość, którą jest świetnie prezentujący się samochód. Chwilę później jesteśmy świadkami spektakularnej ucieczki i wyścigu z czasem – wszystko wokół się wali, a droga do przejechania daleka.

Następną spektakularną sceną jest walka z jednym z bossów, czyli gigantyczną macką wystającą z ziemi. Co ciekawe pojedynek rozgrywany jest przy użyciu samochodu. Bohater krąży dokoła potwora i używa przyspieszenia, żeby uciec przed śmiercionośnymi uderzeniami. Po każdym ciosie przeciwnika Eddie podjeżdża i rani bestię, by w końcu zwyciężyć w widowiskowy sposób, robiący wrażenie na nowej towarzyszce. Wkrótce zabiera nas ona do Larsa, przywódcy armii, który ma zamiar pokonać demony zagrażające temu światu. Problem polega na tym, że w skład tego ugrupowania wchodzi właściwie tylko sam Lars. Dowódca jest z niego może i dobry, ale organizator żaden. To zadanie dla Eddiego, zaprawionego w bojach na wielu trasach koncertowych. Tak rozpoczyna się właściwa zabawa, oferująca dostęp do otwartego świata.

Scena zamiast bazy. Fani zamiast surowców.Dziwaczne jednostki. Tim Schafer bierze się za gatunek RTS.

Podczas rozgrywki naszym głównym zadaniem jest zebranie armii składającej się z różnych zabawnych jednostek. W pełni wykorzystamy je w trybie sieciowym, który jest ciekawym połączeniem gry akcji ze strategią czasu rzeczywistego. W starciach z innymi graczami udział biorą trzy frakcje: Ironheade (dowodzona przez Eddiego), Drowning Doom oraz Tainted Coil. Co ciekawe, każda z nich jest zupełnie inna. Pierwsza dysponuje klasycznymi heavymetalowymi oddziałami. Druga to bardziej gotyckie i dramatyczne podejście do muzyki. Ostatni zespół bazuje na zhierarchizowanej armii, w której jedne jednostki powstają z innych. Autorzy nie poszli więc na łatwiznę i postawili na duże zróżnicowanie. Nasuwa się oczywiście pytanie, czy uda się odpowiednio zbalansować rozgrywkę.

Co ciekawego znajdziemy w samych potyczkach? Przede wszystkim otrzymujemy naszą „bazę” w postaci... koncertowej sceny. Głównym punktem zaczepienia na mapach są gejzery... fanów, dzięki którym zwiększają się nasze możliwości. Gdy zapewnimy sobie stały dopływ miłośników metalu, grając obok danego „punktu wydobywczego” solówkę gitarową, szybko wyprodukujemy nowe jednostki. Opcje są zwariowane i niektóre z nich naprawdę trudno opisać słowami (Tim Schafer mimo wszystko próbował). Szczególnie imponująca była wielka, metalowa, włochata bestia, rozmaite pojazdy (w tym wielki „kombajn”), machający łepetynami metalowcy (Headbangers) czy długonogie jednostki zrzucające na przeciwników czystą rozpacz lub gniew (oczywiście skutecznie zmniejszające możliwości bojowe).

Najbardziej imponującą stroną rozgrywki sieciowej jest jej prostota oraz widowiskowość. Jednostki tworzymy za pośrednictwem kolistego, intuicyjnego menu. Do wydawania rozkazów służy kilka przycisków pada – możemy kazać podążać za nami, udać się do konkretnego miejsca, zaatakować cel, uciekać (każdy rozkaz bohater wykrzykuje w zabawny sposób utrzymany w klimacie „metalowej bitwy”). Oddziały są podświetlone nawet z daleka słupem bladego, różnokolorowego światła, dzięki czemu – przesuwając widok nad polem walki – łatwo je wypatrzymy. Cel całej konfrontacji jest prosty – zniszczyć scenę przeciwnika. Łatwe to nie jest, bo każdy bohater, czyli gracz, przemieszcza się po terenie błyskawicznie, więc może szybko zjawić się na miejscu i przejąć kontrolę nad sytuacją, zejść na ziemię i walczyć samemu (lub atakować specjalnymi ciosami) czy wspomóc wojaków. Szczególnie ciekawy jest ten ostatni przypadek.

Nawet rozgrywka sieciowa, skupiająca się na dowodzeniu jednostkami,obfituje w dynamiczne sceny i solówki gitarowe.

Każdy bohater w trybie sieciowym może połączyć siły z poszczególnymi oddziałami. W przypadku wspomnianej włochatej bestii po prostu siadamy na jej grzbiecie i prowadzimy ją, częstując wroga ognistym atakiem. Inne łączone akcje są jeszcze bardziej imponujące. Jednostka, wyglądająca jak tajemnicze chodzące drzewo, tak naprawdę rośnie na grzbiecie ukrytego pod ziemią, gigantycznego, przygarbionego i długowłosego fana metalu. Gdy postanowimy połączyć nasze siły z tym dziwakiem, wyłazi on na powierzchnię, a my siadamy mu na ramieniu. W ten sposób przemierzamy pole bitwy miażdżąc przeciwników i depcząc tych, którzy wejdą nam pod nogi. Kilka zaprezentowanych możliwości współdziałania rzeczywiście poprawiło sytuację danego gracza i jednocześnie wywołało falę śmiechu wśród zgromadzonych dziennikarzy. Nawet multiplayer w Brutal Legend pełen jest zabawnych akcentów i pomysłów, co na pewno jest czymś nietypowym.

Szykuje się naprawdę ciekawa produkcja. Jej cechą charakterystyczną jest to, że każdy pozornie standardowy element został wykonany nieco inaczej lub po prostu z konkretnym pomysłem. W konwencji metalowej utrzymane jest samo menu, przypominające płytę winylową z okładką czy chociażby pozornie mało ważny wybór wersji ocenzurowanej lub z przekleństwami (podobno tu szczególnie spektakularne osiągnięcia miał Ozzy Osbourne). Zaskakująco dobrze prezentuje się oprawa wizualna. Oczywiście nie jest ona perfekcyjna, ale braki nadrobiono świetną kreską, projektem postaci i otoczenia oraz efektami specjalnymi. Gotowa produkcja pojawi się na konsolach (Xbox 360 i PlayStation 3) jeszcze w tym roku i chociaż nie będzie tak brutalna jak God of War III, to ma szansę stać się równie popularna. W końcu tytuł zobowiązuje.

Szymon „Hed” Liebert

Brutal Legend

Brutal Legend