Graliśmy w betę Gwinta – karcianka od twórców Wiedźmina ma potencjał - Strona 3
Każdy chce mieć dzisiaj swoją grę karcianą. W ten trend próbuje wpisać CD Projekt RED ze swoim Gwintem, który właśnie wszedł w okres zamkniętych beta-testów.
Przeczytaj recenzję Recenzja gry Gwint: Wiedźmińska Gra Karciana – karty na stół
Troll ze straganem
Karty do naszej kolekcji możemy zdobywać na dwa sposoby: tworząc je lub kupując. To nic nowego, bo tak samo działa to w większości karcianek na rynku. Wytwarzanie poszczególnych kart wygląda podobnie jak w Hearthstonie. Po wygranym pojedynku otrzymujemy złoto lub specjalne fragmenty, z których możemy złożyć interesują nas kartę. Oczywiście im lepsza, tym więcej kosztuje. Po osiągnięciu trzeciego poziomu dostajemy możliwość niszczenia zbędnych kart i odzyskiwania w ten sposób niewielkiej liczby fragmentów, potrzebnych do tworzenia nowych. Istnieje też kolejny sposób: pozdrowienie przeciwnika po zakończonym pojedynku. Dzięki temu również pozyskamy cenny surowiec. Z tą metodą mam jednak pewien problem. Połączenie jej z nagrodą sprawia, że większość graczy gratuluje przeciwnikowi, by osiągnąć własną korzyść, a nie dlatego, że czuje taką potrzebę.
Uzyskiwanie kart z fragmentów jest oczywiście bardzo żmudne i wymaga sporych nakładów środków i czasu. Dlatego, tak jak w każdej grze karcianej, możemy zakupić pakiety, które w Gwincie występują pod postacią beczułek. Sprzedaje je sympatyczny troll, przyjmujący dwie waluty: złoto zdobywane w grze oraz prawdziwe pieniądze.
Za sto sztuk złota nabędziemy jedną beczułkę, w której znajduje się pięć kart. Co ważne, wydaje mi się, że pozyskiwanie złota w Gwincie idzie nieco szybciej niż w Hearthstonie. Nie miałem większego problemu z zarobieniem na dwie beczułki w ciągu dnia, a czasem nawet na trzecią. Oznacza to jeden pakiet na pięć lub sześć wygranych rozgrywek, bo trzeba wspomnieć, że doświadczenie i nagrody dostajemy tylko wtedy, kiedy wygramy. Tak czy inaczej, jeżeli ktoś postanowi wydawać na nowe pakiety tylko złoto zdobyte w grze, to nie powinien mieć z tym problemu. Gromadzi się je stosunkowo szybo, ale pamiętać trzeba, że to ciągle tylko beta i wiele jeszcze może się zmienić.
Problemu nie będzie mieć również ten, kto zdecyduje się wydać prawdziwe pieniądze. Rozpiętość cenowa jest tu bardzo duża – od 12 zł za dwie beczułki do 260 zł za sześćdziesiąt. System „zapłać-aby-wygrać” (ang. pay-to-win) jest zasadniczo wpisany w ideę kolekcjonerskiej gry karcianej (każdej, nawet „analogowej” jak Magic: The Gathering), tak więc akurat w tego typu produkcjach mnie on nie przeszkadza. Nie łudźmy się jednak – im więcej kasy przeznaczymy na beczułki, tym większą zapewnimy sobie szansę zdobycia lepszych kart.
Zaraza
Beta Gwinta ujawnia również pewne słabości polskiej karcianki. Pierwsza, a zarazem najważniejsza sprawa to balans. Talia potworów jest w tej chwili chyba najmocniejszą z dostępnych. Można szybko zdominować nimi przeciwnika, a w efekcie łatwo zwyciężyć. Nie dziwi więc, że Potwory to najczęstszy wybór graczy. Na drugim miejscu są Królestwa Północy, które również stanowią bardzo silną frakcję – z wieloma kartami o wysokich nominałach oraz takimi, które je dodatkowo wzmacniają.
Moim zdaniem talie te przewyższają pozostałe pod względem mocy. Szczególnie dobrze radzą sobie z frakcją Scoia’tael, która obecnie wydaje się być tą najsłabszą. Oczywiście, jeżeli ktoś sprawnie kombinuje, to potrafi wygrać w każdej sytuacji. Po prostu niektórymi deckami nie dość, że gra się prościej, to jeszcze są silniejsze od innych. Rzecz jasna po to jest beta, żeby popracować nad balansem, mam więc nadzieję, że „RED-zi” przyjrzą się tej kwestii i z czasem poprawią co trzeba.
Druga sprawa to oprawa wizualna. Gwint nie wygląda zbyt dobrze. Nie zrozumcie mnie źle, nie jest brzydki, ale pewne jego elementy – na przykład plansza do gry albo wizerunki na niektórych kartach– prezentują się po prostu przeciętnie. Miejscami zalatuje nawet rosyjską grą przeglądarkową. Wszelkie efekty specjalne towarzyszące zdolnościom również niczym się nie wyróżniają. Na szczęście nie jest to najważniejszy element gry. Złego słowa nie mogę za to powiedzieć o udźwiękowieniu, które przygotowane zostało tak, jak nas do tego ci deweloperzy przyzwyczaili – czyli świetnie. Mam tylko nadzieję, że w pełnej wersji gry pojawi się więcej niż jeden zapętlony utwór.
Jasny gwint
Godziny spędzone przy stole do gwinta utwierdziły mnie w przekonaniu, że może stać się on ciekawą alternatywą dla dzieła Blizzarda. Dlaczego? Kiedy Bethesda ze swoim The Elder Scrolls: Legends tworzy kopię Hearthstone’a z kilkoma zmianami, CD Projekt RED robi coś odwrotnego. Gwint czerpie inspiracje z innych gier, ale nie traci przy tym własnej tożsamości. Choć przed polskim studiem jeszcze długa droga, w jego dziele widać spory potencjał. Ci, którym podobał się oryginał, nowego Gwinta pokochają. Ci z kolei, którzy się od niego odbili, mogą spokojnie spróbować ponownie. To zupełnie nowa gra.
Mateusz Araszkiewicz | GRYOnline.pl