autor: Luc
Black Mesa – czy warto zapłacić za moda do Half-Life? - Strona 2
Siedemnaście lat po premierze Half-Life wciąż żyje. Wszystko dzięki modowi Black Mesa, który – choć zadebiutował znacznie wcześniej – w swojej poprawionej wersji trafił właśnie na platformę Steam. Przyglądamy się, jak zmienia tę kultową produkcję.
Ten tekst był przygotowany przed premierą gry.
Podobnych smaczków występuje w grze zresztą całe mnóstwo. Może nie wszystkie są równie spektakularne, ale nie da się zaprzeczyć, że wiele lokacji przeszło solidny lifting. Twórcy tu i ówdzie dodali jakiś nowy element czy też efekt i choć trudno je niekiedy wyłapać, gdy zwolnimy i zaczniemy przyglądać się otoczeniu, nie sposób ukryć zachwytu nad ilością szczegółów. Atrakcją, którą nieomal przeoczyłem... jest pokaźne zwiększenie liczby obiektów, z jakimi można wchodzić w interakcje. Nieruchome tło, obok którego w pierwotnej wersji moda (oraz samego Half-Life) po prostu przebiegaliśmy, teraz jest o wiele bardziej „żywe”. To oczywiście drobnostka, ale właśnie takie detale składają się na świetność Black Mesa. A i nikt nie zaprzeczy, że nie miał nigdy ochoty porzucać komputerami czy klawiaturami w gadających do nas naukowców. Całkiem ciekawym, również nie od razu widocznym, usprawnieniem są drobne zmiany w sposobie poruszania się Gordona. Sterowanie oczywiście pozostało takie samo, ale po przeprowadzeniu kilku testów okazało się, że do poszczególnych miejsc jesteśmy w stanie dostać się w znacznie prostszy sposób niż do tej pory. Wskakiwanie na niektóre podwyższenia było dotąd możliwe jedynie przy zastosowaniu kombinacji „kucnięcie + skok” – teraz wystarczy zwykłe wybicie się do góry (tak jak w pierwszym Half-Life), co dodaje rozgrywce płynności.
Modyfikacja doczekała się także lekko poprawionych tekstur – nie są to zmiany spektakularne, ale nie da się zaprzeczyć, że Black Mesa wygląda jeszcze lepiej. Oczywiście nie jest to absolutnie najwyższa półka, jednak nawet malkontenci nie powinni narzekać. Odrobinę przyjemniejsze w poszczególnych lokacjach oświetlenie również zrobiło swoje – miejsca te stały się jeszcze bardziej klimatyczne, zaś na powierzchni wszystko wydaje się po prostu żywsze. Wizualnym zachwytom być nie może nie byłoby końca, gdyby nie fakt, że prawdopodobnie największa bolączka Black Mesa nadal będzie nam doskwierać. Chodzi oczywiście o chwilami przesadnie długie loadingi pomiędzy kolejnymi etapami. Odniosłem wrażenie, że mimo wszystko są minimalnie krótsze niż w wersji z 2012 roku, niemniej wciąż trwają od kilku do nawet kilkunastu sekund, co potrafi kompletnie wybić z rytmu.