autor: Przemysław Zamęcki
Recenzja gry Ryse: Son of Rome - najładniejszy tytuł startowy nowej generacji
Ryse: Son of Rome zabiera nas w podróż do czasów antycznych, kiedy za każdym drzewem mógł czaić się pikt, a gladiatorzy byli bożyszczami tłumów. Jako legionista Marius wyruszamy w poszukiwaniu zemsty do samego jądra ciemności.
Recenzja powstała na bazie wersji XONE.
- audiowizualny majstersztyk;
- pomimo kilku wad mechanika walki;
- prosta i zrozumiała historia o pryncypiach.
- tunelowo zbudowane lokacje;
- totalny atak klonów;
- niewykorzystany potencjał na coś większego;
- monotonia i powtarzalność.
Od każdej nowej generacji konsol gracze w pierwszej kolejności oczekują odpowiednio dużego skoku graficznego w stosunku do generacji poprzedniej. Dopiero na drugim planie są kwestie związane z rozbudowaniem gier pod względem fabularnym, interakcji ze światem czy obowiązującej w nim fizyki. I nie ma się czemu dziwić. Gdyby było inaczej, bylibyśmy rozczarowani. Idealny przedstawiciel nowej generacji powinien więc być olśniewająco piękny, mieć zrozumiałą fabułę i czerpać ze sprawdzonych wzorców, żebyśmy przypadkiem nie poczuli się zagubieni w nowatorskich pomysłach na rozgrywkę.
Dokładnie takie jest Ryse: Son of Rome. Gra, która zanim trafiła w końcu do sprzedaży, przeszła tyle zawirowań, że sama ekipa deweloperska do ostatnich miesięcy przed premierą nie wiedziała chyba, jaki ostatecznie rezultat chce osiągnąć. Produkt miał trafić jeszcze na Xboksa 360, promując Kinecta. Dobrze się jednak stało, że ktoś z głową na karku zmienił tę idiotyczną decyzję i w rezultacie Ryse zostało tytułem startowym Xboksa One. Problem w tym, że owa decyzja została podjęta za późno, w rezultacie czego ucierpiała mechanika rozgrywki.
W grze wcielamy się w Mariusa Titusa – rzymskiego legionistę, który w wyniku ataku barbarzyńców traci rodzinę. Historyjka nie należy do skomplikowanych i jest raczej sztampowa, ale właśnie to (zgodnie z pierwszymi akapitami niniejszej recenzji) czyni ją to doskonale zrozumiałą, a co sprytniejsi gracze zapewne już we wstępnej fazie zabawy mogą domyślić się finału fabuły. Dzięki takiemu – jak sądzę świadomemu – działaniu scenarzystów Ryse spełnia jeden z warunków idealnego tytułu startowego nowej generacji. Co wcale nie znaczy, że jest grą idealną. Co to, to nie.
Nie chcąc zdradzać zbyt wiele, napiszę więc tylko, że ze słonecznej Italii bardzo szybko przenosimy się między innymi do nie mniej słonecznego zakątka południowego Albionu oraz na ponurą północ, znajdującą się za murem Hadriana i opanowaną przez rządnych krwi Piktów, by po kolejnych perypetiach trafić na arenę. Scenariusz uwzględnia niemal wszystkie współczesne popkulturowe wyobrażenia o Rzymianach, uwypuklone w powstałych w ciągu ostatnich kilku lat filmach. Oczywiście ma to niewiele wspólnego z prawdą historyczną (choć w samej grze autentycznych postaci nie brakuje), ale to akurat według mnie nie jest wadą. Wręcz przeciwnie. Skrypt pozwala na zaprezentowanie wydarzeń w sposób bardziej widowiskowy i zawiera pewne elementy fantastyczne, co poczytuję za plus. Prosta historia podobno jest najlepsza. Tę przedstawioną w grze trudno jednak nazwać satysfakcjonującą i kończąc zabawę, będziemy nią raczej znudzeni niż podekscytowani zdobytą wiedzą.