autor: Przemysław Zamęcki
Ghostbusters: The Video Game - recenzja gry
Jeśli coś dziwnego dzieje się w Twoim sąsiedztwie, zadzwoń po Pogromców Duchów. Poznasz jednych z najsympatyczniejszych ludzi na Ziemi i przy okazji być może przeżyjesz fantastyczną przygodę.
Co łączy podtruwającego klientów francuskiego kucharza, szalonego bibliotekarza i hotelowego żarłoka? To, że wszyscy skończyli jako wredne, paskudne i niesamowicie złośliwe duchy. Założę się o noc spędzoną samotnie na cmentarzu, że nikt z Was nie chciałby mieć na stałe jako sąsiada któregoś z powyższych indywiduów. Na szczęście w książce telefonicznej Nowego Jorku można znaleźć numer do grupy paranaukowców, którzy sami siebie nazwali Pogromcami Duchów.
Pamiętam wszystkie wydarzenia tak, jakby miały miejsce dosłownie wczoraj. Zabawne, bo przecież od mojego spotkania z dr Peterem Venkmanem, dr Raymondem Stantzem, dr Egonem Spenglerem i Winstonem Zeddmore`em minęło już osiemnaście lat. Wtedy, w 1991 roku, byłem młodym, pełnym zapału i chęci do pracy chłopakiem, który po prostu poszukiwał ciekawego zajęcia. Znalazłem w gazecie ogłoszenie, że Pogromcy Duchów szukają nowego człowieka do swojej ekipy, który poza zasileniem ich szeregów zająłby się testowaniem różnego rodzaju zabawek przydatnych do chwytania i eliminacji bytów niematerialnych. Po mających miejsce kilka lat wcześniej wydarzeniach, w trakcie których świat duchów po raz pierwszy tak wyraźnie zamanifestował swoją obecność, ludzie dostali prawdziwego bzika na punkcie wszelkich zjawisk nadprzyrodzonych. Pamiętacie ogromnego Piankowego Marynarzyka przechadzającego się po Times Square? Dzisiaj jest on bohaterem programu dla dzieci, a Gozer, sumeryjski bóg zniszczenia doczekał się nawet poświęconej sobie wystawy muzealnej. W każdym razie wciąż pełno duchów i zjaw szwendało się po Manhattanie, wobec czego Pogromcy nie wyrabiali się z robotą i potrzebowali pomocnika. Co prawda nie płacili stawki godzinowej, a tylko za wykonaną robotę, ale wiecie, jak to jest. Młodość musi się wyszaleć, nawet jeżeli czasem będzie ją ssało w żołądku z głodu.
Bardzo dobrze pamiętam swój pierwszy dzień w pracy. Przywitała mnie znudzona sekretarka, która poleciła udać się na górę, gdzie na moje przybycie czekali już panowie naukowcy. Przy schodach znajdowały się klatki przeznaczone do przetrzymywania schwytanych duchów, w jednej z nich mamrotał i mlaskał coś jakiś zielonkawy gość o konsystencji budyniu. Na górze pełno było oscyloskopów i komputerów, w rogu stały dwa automaty do gier, a pośrodku stół bilardowy. Kiedyś Pogromcy najwyraźniej często się nudzili, jednak w okresie, gdy ja znajdowałem się w ekipie, na tego typu rozrywki czasu, niestety, nie było.
Od razu założono mi protonowy plecak, którego działanie, jak się okazało, przyszło mi wypróbować jeszcze tego samego dnia, kiedy z powodu dziwnej anomalii (wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że ma ona coś wspólnego z Gozerem i planem przejęcia naszego wymiaru, stworzonym przez jego utajonych wyznawców) nawiał budyniowaty mlaskacz z parteru. Tak właśnie zaczęła się nasza wspólna przygoda, dzięki której poznałem tajemnicę trzynastego piętra dwunastopiętrowego hotelu Sedwick, zwiedziłem muzeum, bibliotekę miejską, tajemniczą wyspę znajdującą się na samym środku rzeki Hudson, a nawet przez chwilę miałem przyjemność spacerować w innym wymiarze. W tej robocie, oczywiście, o ile ma się jakieś zlecenia, nie ma czasu na nudę. Dość powiedzieć, że gdyby nie nasza piątka, to Piankowy Marynarzyk po raz drugi do cna spustoszyłby centrum miasta. Choć muszę przyznać, że i tak narobił tam wystarczającej zadymy, aby w sprawę wmieszał się burmistrz i ten bufon, Walter Peck. On ma jakąś obsesję i zrobi wszystko, aby przedstawić ekipę Pogromców jako zwykłych oszustów i prestidigitatorów. W obecnej sytuacji jego szanse są raczej marne, ale to dziwny facet i od czasu do czasu lubi napytać komuś biedy.