Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 29 maja 2009, 10:25

autor: Paweł Surowiec

Battlestations: Pacific - recenzja gry

Wojna na Pacyfiku rozgorzała na nowo. Węgierscy deweloperzy ponownie zaserwowali nam bowiem grę spod znaku Battlestations. Spisali się równie dobrze jak poprzednio?

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Ha, niezgorszym okazałem się prorokiem, wieszcząc już przy okazji recenzji Battlestations: Midway kontynuację gry. Tak po prawdzie jednak przewidzieć to nie było trudno, skoro produkcja węgierskiego oddziału Eidosu urywała się w połowie zmagań na Pacyfiku, które miała ambicję portretować. Nie zasypujcie mnie więc prośbami o wskazanie miejsca pobytu zaginionych krewnych tudzież ukochanych czworonogów – z tym zadaniem już sobie nie poradzę. Parafrazując słowa pewnego rodzimego polityka, mógłbym napisać, że prawdziwego dewelopera poznać jednak nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. A wiele wskazuje na to, że seria Battlestations, wstrzeliwując się w tematyczną lukę, tym razem wydaje się wypełniać ją całkowicie.

Miałem pójść na „czołówkę” ,ale odstraszyły mniete psujące się zębiska i nieświeży oddech.

Gdzie się podział Heniek Wędrowniczek!?

Obydwie kampanie – japońska, składająca się po części z szeregu hipotetycznych starć i popuszczająca wodze fantazji „co by było, gdyby poddanym cesarza udało się odnieść zwycięstwo w bitwie pod Midway” oraz amerykańska, ściślej trzymająca się faktów (choć też nie jak tonący brzytwy) – należą do przyjemnie długich. Naprawdę jest się z czego cieszyć, bo te blisko 30 epizodów to ewenement w dzisiejszych grach. Owszem, część misji, szczególnie tych pierwszych, można ukończyć nawet po kwadransie grania, ale im brniemy dalej, tym jest lepiej (zwykle) pod względem czasu spędzanego nad pojedynczym scenariuszem.

W odprawach – okraszonych fragmentami czarno-białych filmów dokumentalnych z walk na Pacyfiku, często rzadkim i przyciągającym uwagę „combat footage” – uniknięto zbędnego lania wody. Dowiadujemy się dokładnie tyle, ile musimy wiedzieć przed rozpoczęciem gry. Chwali się, że wszystkie cele w briefingach nakreślone są w podobny, zwięzły i klarowny sposób. Nawet wskazówki odnośnie zadań ukrytych sformułowano tak, że nietrudno się domyślić, czego za chwilę będzie od nas oczekiwać admiralicja.

Niczym po ataku japońskiej Godzilli.

Doskwierać może brak fabuły spajającej poszczególne epizody kampanii i przerywników filmowych, w które ewidentnie włożono sporo pracy i serca w Battlestations: Midway. Zapomnijmy też o bohaterach znanych z poprzedniej odsłony – jest tu wprawdzie jeden z nich, ale pojawia się tylko po to, by po chwili spaść do oceanu w ognistej kuli eksplozji. Nawet prerenderowane intra wydają się być tylko zlepkiem różnorakich scen bitewnych. Może brakło czasu, by popracować nad cut-scenkami, bohaterami, historią? Może wydały się one producentowi zbędnym dodatkiem? W każdym razie te „zapchajdziury” w postaci stylizowanych na kolorowe filmy archiwalne wstawek, włączających się, gdy np. uda nam się zatopić wraży pancernik, to stanowczo zbyt mało.

Operacja morsko-desantowa na ekranie

A czego można spodziewać się, kiedy w końcu na dobre rzucimy się w serwowany przez B:P wir starć na Pacyfiku? Dokładnie tego samego epickiego widowiska, którego byliśmy świadkiem w pierwszej odsłonie. Niezmiennie pełnych rozmachu i dynamicznych bitew w powietrzu i na wodzie (a także po trosze lądowych – o czym za chwilę) oraz batalii zrywających – bez żadnej przenośni! – kapelusze z głów. Możemy w końcu liczyć na analogiczny, zapierający dech w piersiach miks szybkiego RTS-a ze zręcznościową grą akcji tudzież quasi-symulatorem. Do typowych dla tej gry działań, czyli bitew morskich z udziałem wszelkiej maści pływających „żelazek” (pancerników, krążowników, lotniskowców etc.), starć samolotów i podchodów okrętów podwodnych doszły jeszcze kombinowane operacje morsko-desantowe (w multiplayerze doczekały się one swojej odmiany ochrzczonej mianem Island Capture). I właśnie w nich gameplay B:P pokazuje swój najostrzejszy pazur – tak sądzę. Mamy tutaj wszystko, czego dusza zapragnie i co do tej pory w serii widzieliśmy, zaś na dokładkę czeka nas żmudne i heroiczne zdobywanie licznych wysp Pacyfiku wszelkimi dostępnymi środkami (pole do popisu dla inwencji gracza). Rozbijanie defensywy przeciwnika punkt oporu po punkcie. Dokładnie tak – bunkier po bunkrze, bateria artylerii przeciwlotniczej po baterii, by na koniec wysłać na ów gorący teren desant piechoty morskiej (i tych ludzi wysypujących się z łodzi desantowych na plażę widać!). Tym, co się tu dzieje, można by obdarzyć kilka innych gier. Ekran monitora zdaje się być namagnesowany, a odpychać od niego mogą co najwyżej – i to na krótko – lekko frustrujące poziomem trudności scenariusze z okrętami podwodnymi w rolach głównych.

Lasery tajną bronią Japończyków?

Gdyby jednak było Wam mało, powracaniu do gry sprzyja jeszcze żądza gromadzenia Osiągnięć, czyli np. odznak przyznawanych za zniszczenie zakładanej liczby jednostek, uzyskanie określonej ilości trafień w okrętowe zbiorniki paliwa, magazyny amunicji itp. Raj dla tych, którzy lubują się w przechodzeniu gry od deski do deski i wyciskaniu z niej wszystkich soków. Z nowalijek mamy jeszcze „dopalacze” (Naval Supplies), takie jak szybsze naprawy, lepsze pociski, do których dostęp uzyskujemy, osiągając w czasie misji dobre wyniki. Lekko kontrowersyjne to bonusy, jednak nie psują zabawy, tym bardziej, że są alternatywą, z której niekoniecznie musimy robić użytek. Za to wyjątkowo głupim i wg mnie nietrafionym pomysłem okazały się być „odrastające” (w powietrzu!) pod skrzydłami samolotów bomby, rakiety i torpedy. W założeniach takie rozwiązanie miało pewnie jeszcze bardziej zdynamizować rozgrywkę eliminując z niej konieczność powrotu maszyny na lotniskowiec, ale odczułem naprawdę wielką ulgę, gdy okazało się, iż w grach wieloosobowych można w końcu wyłączyć i ten wątpliwy patent.

Początkowo cierpieć możemy na przejściowe trudności z przyswojeniem zasad sterowania (w tej odsłonie nieznacznie uproszczonego). Zaznajomieniu z wydawaniem komend sprzyja jednak przekonstruowany samouczek. Zrezygnowano w nim z przydługich i nudnych jak flaki z olejem misji tutorialowych, zastępując je po prostu filmami wyjaśniającymi w przystępny sposób meandry interfejsu. Większe zastrzeżenia do sterowania mogą się pojawić tylko, gdy osobiście pilotujemy samolot – kontrolowanie go za pomocą myszy (konkretnie wykonywanie szybkich i ciasnych zwrotów) nie jest zbyt wygodne, ale po dłuższym treningu można podołać również i temu karkołomnemu zadaniu.

Oprawa na medal?

Fragment kodu, odpowiadający za wyświetlanie grafiki, został poddany sporemu liftingowi i efekty, które teraz generuje, można skwitować krótko mianem kapitalnych. Do fenomenalnego wyglądu oceanu w Battlestations: Pacific dorzućmy jeszcze mocno immersyjny widok z kokpitu samolotu (po którym można się na dodatek rozglądać), motion blur, smugi dymu ciągnące się za rakietami wystrzeliwanymi przez samoloty i mamy prawie pełen obraz strony wizualnej gry. Opisu dopełniają detale w rodzaju kropel wody pryskających na ekran, gdy suniemy samolotem torpedowym tuż nad taflą oceanu, postacie marynarzy krzątających się po pokładach okrętów i obsługujących pokładowe uzbrojenie (widać nawet kapitana na mostku spoglądającego przez lornetkę!) albo jakieś samochody przemykające po płycie atakowanego lotniska, na którym stoją samoloty. Szczęka opada na widok szalup ratunkowych pełnych marynarzy albo ludzi walczących na plażach, których można ostrzelać z lotu koszącego. Kiedy wieże działowe na pancerniku pluną ogniem – najpierw płomienie, a po chwili dym przesłaniają pół ekranu, włącznie z celem naszego ostrzału. Na uwagę zasługuje podrasowane modelowanie uszkodzeń – ostrzelane okręty straszą dziurami ziejącymi w kadłubach, powyginanymi i wypalonymi nadbudówkami. Pozytywnego wrażenia nie mącą nawet momentami słabsze eksplozje, czasami rozmazane tekstury (głównie te widziane z przelatującego samolotu), okazyjne dorysowywanie się elementów modeli okrętów (bądź co bądź ich szczegółowość mocno obciąża sprzęt).

Podkładu muzycznego dobiegającego z głośników zdarzyło mi się słuchać na cały regulator. Bynajmniej nie z tego powodu, że tak chwyta za gardło, tudzież wyciska łzy z oczu, lecz dlatego, że zagłusza wówczas te irytujące podłożone głosy Japończyków. Owszem, to nawet sympatycznie brzmi, gdy mówią oni po angielsku z komicznym akcentem. Jednak tembr głosu sugerujący, że jego właściciel wcześniej uciął sobie to i owo ostrą jak brzytwa kataną, na dłuższą metę drażni niemiłosiernie. Szczęściem do pozostałych odgłosów, którymi pobrzmiewa bitwa, dźwiękowcy przyłożyli się już bardziej.

Mapa taktyczna.

Mordercze godziny w sieci

W rozgrywkach multiplayerowych odbywanych za pośrednictwem usługi Games for Windows Live prym wiódł będzie tryb Island Capture - odpowiednik opisanych wyżej operacji morsko-desantowych. Delikatne różnice polegają na wzmacnianiu sił graczy jednostkami odblokowywanymi podczas zdobywania kolejnych wysp. Sesyjki w tym trybie mogą trwać nawet do dwóch, prawdziwie morderczych godzin i bez szczypty wątpliwości dostarczają o wiele więcej frajdy niż pozostałe warianty rozgrywki: Siege (odmiana IC, w której jeden z graczy broni wyspy, a drugi musi ją zdobyć, mieszcząc się w wyznaczonym limicie czasu), Escort (podczas gdy jedna strona broni kluczowej jednostki, druga stara się ją unicestwić, nim ta dotrze do celu), Competitive (gracze, występując po tej samej stronie, współzawodniczą ze sobą w eliminowaniu jednostek wroga kontrolowanych przez AI) i Duel (tradycyjne starcie z podziałem na kilkuminutowe rundy i w wybranej klasie jednostek).

Tylko jurny chłop podoła

Kolejna odsłona Battlestations to nadal propozycja dla mniej wybrednych graczy – młodszych, wychowanych na współczesnych RTS-ach. Jednym zdaniem – zdolnych okiełznać tę dynamikę, którą pulsuje gra, a której niekoniecznie można by się po niej spodziewać. Starsi, oczekujący większej dozy realizmu i wyższego stopnia skomplikowania (co zwykle pociąga za sobą wolniejszą rozgrywkę) powinni oszczędzić sobie rozczarowania i poprzestać na obejrzeniu kilku filmików z rozgrywki w Battlestations: Pacific.

Paweł „PaZur_76” Surowiec

PLUSY:

  • dosyć długie kampanie singleplayerowe;
  • zwięzłe i czytelne odprawy przed misjami;
  • poprawiony samouczek;
  • pełne rozmachu i dynamiczne bitwy;
  • gratka dla fanów szybkich RTS-ów i zręcznościowych gier akcji;
  • osiągnięcia sprzyjające powracaniu do gry;
  • miła dla oka oprawa graficzna i efekty;
  • operacje morsko-desantowe w singlu i tryb Island Capture w multiplayerze.

MINUSY:

  • lekko frustrujące poziomem trudności scenariusze z okrętami podwodnymi w rolach głównych;
  • brak fabuły i solidnych przerywników filmowych – czegoś, co było mocną stroną Battlestations: Midway;
  • początkowe trudności z przyswojeniem sobie interfejsu;
  • irytujący dubbing Japończyków.
Battlestations: Pacific - recenzja gry
Battlestations: Pacific - recenzja gry

Recenzja gry

Wojna na Pacyfiku rozgorzała na nowo. Węgierscy deweloperzy ponownie zaserwowali nam bowiem grę spod znaku Battlestations. Spisali się równie dobrze jak poprzednio?

Manor Lords - recenzja gry we wczesnym dostępie. Bardziej swojskiej strategii jeszcze długo nie będzie
Manor Lords - recenzja gry we wczesnym dostępie. Bardziej swojskiej strategii jeszcze długo nie będzie

Recenzja gry

Polski średniowieczny city builder Manor Lords ma potencjał, by okazać się jedną z najciekawszych gier tego roku. Jak jednak wygląda na początku swojej przygody z Early Accessem? I czy spełnia pokładane w nim nadzieje? Sprawdziłem.

Recenzja gry Millennia. Zły sen gracza marzącego o alternatywie dla Civilization
Recenzja gry Millennia. Zły sen gracza marzącego o alternatywie dla Civilization

Recenzja gry

Millennia miały doprowadzić do ekstremum to, co najlepsze w serii Civilization. Niestety, twórcom przyszło do głowy nazbyt wiele pomysłów, jak tego dokonać, i potknęli się o własne nogi.