Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Publicystyka 4 września 2006, 11:47

autor: Maciej Kurowiak

Ninety-Nine Nights - przed premierą

Przygotować dodatkowe baterie do swoich padów, gdyż już teraz wiadomo, że gra nie ma dla nich żadnej litości! To nie jest nowe Kingdom Under Fire, ale raczej jatka z bitwą w tle.

W każdej branży, niezależnie od wielkości czy kraju pochodzenia, istnieje krytyczne miejsce, punkt startowy, przyczółek, bez którego nie da się zrealizować większości planów. Dla większości korporacji, kościołów, organizacji są to zwykle Stany Zjednoczone, jednak branża gier video rządzi się swoimi prawami i w tym przypadku najbardziej prestiżowym rynkiem pozostaje Japonia. Kto podbije Kraj Kwitnącej Wiśni podbije z łatwością resztę świata i wie o tym nawet Bill Gates, który mimo klapy za klapą forsuje Xboxa 360 w ojczyźnie sushi i pachinkos. Jeśli ktoś przyjrzy się bliżej notowaniom najlepiej sprzedających się gier w tym kraju, szybko dostrzeże, jak bardzo jest to hermetyczny i specyficzny rynek. Połowa tytułów w takim zestawieniu to zwykle gry z Nintendo DS o tak swojsko brzmiących tytułach jak chociażby Kahashima Ryuuta Kyouju Kanshuu: Motto Nou o Kitaeru Otona DS Training lub ewentualnie najnowsze jRPG z Playstation 2.

Przypadek pierwszego Xboxa dowiódł, że strategia marketingowa, związana z wpychaniem na rynek japoński amerykańskich tytułów, spaliła na panewce. Nie była to jednak zwykła porażka, ale kompletna katastrofa, która doprowadziła do tego, że dziś w ciągu kilku dni, osiem razy więcej Japończyków od wyposażenia się w pierwszego Xboxa woli zakup konsoli Gamecube. Mało? Żeby dopełnić czary goryczy można tylko dodać, że tych, którzy wybrali Playstation 2 było w pierwszych dniach lipca 1769 razy więcej. A jak się ma obecnie Xbox 360 w kraju, w którym piractwo ma wymiar marginalny, a procent ludzi kupujących legalnie gry, jest najwyższy na świecie? Troszkę lepiej, ale w porównaniu z konsolą Sony... sami pewnie się domyślacie.

Chwila refleksji przed żniwami.

To „troszkę lepiej” zawdzięcza kilku tytułom, które w Japonii większym echem się nie odbiły, ale z całą pewnością poprawiły nienajlepszy bieg białego konia wyścigowego Microsoftu. Wśród nich jest właśnie Ninety Nine Nights zrobione wspólnym wysiłkiem przez znaną z serii Kingdom Under Fire koreańską firmę Phantagram oraz istniejące od niedawna japońskie Q Entertainment, które ma już na swoim koncie megahit na PSP – Lumines. Za Q stoi zresztą sam Tetsuya Mizuguchi, w przeszłości związany z Segą, odpowiadający za takie tytuły jak Sega Rally, Rez czy Space Channel 5. Towarzystwo jest doborowe, konsola supernowoczesna, ale i oczekiwania graczy, rozbudzone obiecującą zajawką z zeszłorocznych E3, są ogromne. Mamy AD 2006, gra miała już premierę w Japonii i jednego możemy być już pewni – Ninety Nine Nights rozgrzeje naszego pada do czerwoności.

Jatki, gdzie setki żołnierzy atakuje jednego dowódcę, wspomaganego przez swoją armię (nigdy na odwrót!), od lat w szczególny sposób przemawiają do serc i kieszeni Azjatów. Świetnym przykładem jest tu seria Dynasty Warriors, choć jej popularność w Azji nie przekłada się na sprzedaż na innych kontynentach i pozostaje ona raczej tworem lokalnym. O wiele lepiej mają się gry sprzedawane przez Phantagram, bardziej pomysłowe i zrobione ze zdecydowanie większym polotem. Kingdom Under Fire: Crusaders i późniejsze Heroes zyskały uznanie zarówno graczy, jak i krytyków i do dziś pozostają znakomitym wzorem dobrze zbalansowanej siekaniny i strategii.

Główną bohaterką N3 jest seksowna walkiria imieniem Inphyy, naturalnie drobnej, acz znakomicie wyprofilowanej postury i dzierżąca miecz po wielokroć przewyższający ją wagą. Inphyy nie jest nawet pełnoletnia, ma 17 lat, ale już jest członkiem templariuszy, a na szermierce zna się nie gorzej niż sławny Dante. Dziewczyna ma też już jasno określony w życiu cel: jak każda nastolatka w jej wieku, chce pomścić śmierć ojca zabijając przywódcę goblinów. Z czasem otrzymujemy też możliwość grania kolejnymi postaciami. Są to: Aspharr, brat Inphyy, nieskalany nierządem ni nieprawością żadną rycerz bez skazy; Dwingvatt, biały goblin pragnący pomścić śmierć swego brata i zabić Inphyy; Tyurru, czarodziejka, która chce sprawdzić się w obliczu wojny; najemnik Myifee i wreszcie nawrócony kryminalista Klarran. Każda postać rozgrywa więc własną kampanię, ale ich losy nierozerwalnie się ze sobą splatają.

Jeśli ktoś spodziewa się po N3 gry w stylu Kingdom Under Fire, ustalania strategii, rozstawiania wojsk, przeprowadzania zaplanowanych ataków, niech schowa swoje marzenia pod poduszkę. Ninety Nine Nights to siekanina, której najbliżej do wspomnianego Dynasty Warriors i gra nie opuszcza tej konwencji aż do ostatniego bossa. Hordy nacierających przeciwników służą tylko do tego, by pozamiatać je przy pomocy magii i miecza, a na ich miejsce mogły przybiec nowe, w liczbach przekraczających setki i tysiące. Nasi bohaterowie będą mieli do pomocy swoje własne armie, ale tak naprawdę to od naszych poczynań będzie zależał wynik bitwy.

W samym ogniu bitwy.

Jak w wielu tego typu grach, możemy korzystać z prostego schematu rozwoju, a nasze umiejętności, możliwość używania nowych broni czy liczba używanych kombinacji ciosów, wzrastają wprost proporcjonalnie do liczby wymiecionych wrogich żołnierzy. Nie jest to zresztą specjalnie trudne, gdyż wojsk przeciwnika jest bez liku, a w miejscu świeżo ściętych łanów, natychmiast wyrastają nowe. Element strategiczny został ograniczony do minimum i do naszej dyspozycji jest zaledwie kilka rodzajów wojsk: łucznicy, piechota, ciężka piechota i pikinierzy. Jednostki te mają za zadanie ochraniać nasze flanki, a podstawowe komendy ograniczają się do ataku i obrony. Każdy z naszych bohaterów dysponuje innym wachlarzem kombinacji i broni, a co najbardziej interesujące, ich zastosowanie jest równie efektowne co ciosy stosowane przez Dantego czy samurajów z serii Onimusha.

Wynoszenie w powietrze, niszczenie całych oddziałów i używanie specjalnych możliwości naszych bohaterów w połączeniu z odpowiednio szybkim naciskaniem przycisków stanowi klucz do sukcesu w N3. Bitwa jest więc właściwie tłem dla show, jaki tworzy główny bohater, a ten możliwości ma wyjątkowo dużo. Tyurru może na przykład używać swojej magii przywołując hektolitry wody i zatapiać wrogie oddziały lub po prostu polewać je niszczącym strumieniem. Oprócz zwykłych, i tak zresztą efektownych ataków, będziemy też mogli posłużyć się specjalnymi, wyjątkowo destrukcyjnymi. Przypominacie sobie czerwone kule, które wypadały z martwych wrogów w Devil May Cry? Mechanizm w N3 jest bardzo podobny – zbieramy kule tak długo, póki ich liczba nie przekroczy wartości krytycznej. Wykorzystując wszystkie zebrane kule stajemy się niezniszczalni, a do użytku otrzymujemy dwa supersilne ciosy. Jeden demoluje wszystko i wszystkich wokół, a drugi robi jatkę w linii prostej. Wykończeni w ten sposób przeciwnicy porzucają błękitne kule, które oczywiście także kolekcjonujemy. Wykorzystanie błękitnej mocy jest spektakularnie niszczycielskie i razi niemal całe pole bitwy – wiele jednak zależy od tego, którą z postaci akurat gramy, gdyż efekty takich ataków różnią się między sobą.

Twoje szczęśliwe numery.

Ninety Nine Nights, gdy zostało zaprezentowane po raz pierwszy, narobiło sporo szumu, rozbudziło duże nadzieje i niemal ślepą wiarę w olbrzymie możliwości sprzętu nowej generacji. Szara rzeczywistość szybko jednak skorygowała oczekiwania i pierwsze tytuły na konsolę Microsoftu w swojej większości, w kwestiach czysto technicznych, nieba i ziemi nie poruszały. Najbardziej spektakularną cechą N3, której możemy być pewni w stu procentach, jest wprost olbrzymia liczba wrogów na polu bitwy. Rośnie ona w tempie geometrycznym, więc spuchnięty kciuk jest na szczęście lub nieszczęście, gwarantowany. Zarówno nasi bohaterowie, jak i ich wrogowie sprawiają wrażenie dobrze dopracowanych, a wersji japońskiej zarzucić można jedynie brak synchronizacji ust z wypowiadanymi kwestiami. Także animacja postaci, a w szczególności ruch włosów, mimo że sprawnie zrobiona, przypomina miejscami minioną epokę. Ogólnie rzecz biorąc grafika jest bardzo dopracowana, bitwy nadzwyczaj efektowne, a hordy wrogów niezliczone, czyli wszystko zdaje się być w Ninety Nine Nights na miejscu. Oprawa dźwiękowa nie odbiega stylem od większości tego typu produkcji, ale w N3 za jakość aranżacji i kompozycje odpowiada Pinar Toprak, wschodząca gwiazda muzyki filmowej, współpracująca wcześniej z Hansem Zimmerem przy takich megaprodukcjach jak Piraci z Karaibów czy Ostatni Samuraj. Pompatyczne melodie pełne chórów i patosu łatwo wpadają w ucho, a jeśli ktoś chce posłuchać i wczuć się w klimat bitwy, nim dostąpi takiej możliwości w grze, może odwiedzić oficjalną stronę kompozytorki.

Europejska premiera Ninety Nine Nights powinna mieć miejsce zaraz po wakacjach, więc niektórzy powinni już przygotować dodatkowe baterie do swoich padów, gdyż już teraz wiadomo, że gra nie ma dla nich żadnej litości. To nie jest nowe Kingdom Under Fire, ale raczej jatka z bitwą w tle, aczkolwiek miłośników tego typu produkcji gra pewnie zainteresuje. Jeśli jednak ktoś spodziewa się strategii z elementami zręcznościowymi, to niestety trafił pod zły adres. Spektakularna grafika, charakterystyczni bohaterowie w stylistyce anime, ogromna liczba wrogów i przede wszystkim niekończąca się młócka w dobrym japońskim stylu powinny zainteresować amatorów takich produkcji. Wyspiarze już grają, my musimy jeszcze trochę poczekać.

Maciej „Shinobix” Kurowiak

Ninety-Nine Nights

Ninety-Nine Nights