Medal of Honor - Wrażenia z pokazu
Firma Electronic Arts restartuje cykl, który niegdyś zapoczątkował modę na strzelaniny wojenne. Czy staruszek ma jeszcze dość werwy, by powalczyć o miejsce na podium?
Na zorganizowanej w Londynie konferencji Electronic Arts wśród wielu zaprezentowanych gier znalazła się również najnowsza odsłona Medal of Honor. Produkcji tej towarzyszy spore zainteresowanie, co nie dziwi, biorąc pod uwagę fakt, że niegdyś to właśnie ta seria szczyciła się mianem czołowego wojennego efpesa. Potem została jednak zrzucona z tronu przez Call of Duty, debiutanckie dzieło studia Infinity Ward, którego pracownicy – jak doskonale pamiętamy – są też autorami Allied Assault. Gwoli sprawiedliwości, EA nie po raz pierwszy stara się przywrócić cyklowi dawny blask. Poprzednia próba (Medal of Honor: Airborne) zakończyła się jednak porażką. Gdy ujawniono światu najnowsze wcielenie serii, sporo osób z pobłażaniem kręciło głowami. Współczesne czasy, front afgański – wydawało się, że taka „podróbka” Modern Warfare nigdy nie będzie w stanie dorównać pierwowzorowi. Electronic Arts jednak spokojnie pompowało pieniądze w ten projekt, mając nadzieję na udowodnienie niedowiarkom, że jest to wykonalne. Potem stało się coś niespodziewanego – Activision rozpoczęło zarzynanie znoszącej złote jajka kury, jaką było Infinity Ward, i ku zdumieniu wszystkich staruszek Medal of Honor otrzymał nagle realną szansę na przejęcie schedy po Modern Warfare. Na pokaz udałem się, szukając odpowiedzi na pytanie, czy ludzie z EA wykorzystają podarowaną im przez los okazję, czy też spektakularnie ją zmarnują.

W kampanii single player przyjdzie nam wcielać się na przemian w żołnierzy oddziałów Tier 1 oraz członków jednostek US Rangers. Ci pierwsi to specjaliści od cichej i delikatnej roboty. Wysyłani są regularnie głęboko na terytorium wroga, gdzie wykonują misje szybko, profesjonalnie i z dużą dozą finezji. Tier 1 jest skalpelem przygotowującym grunt pod uderzenie młota kowalskiego, jakim są oddziały US Rangers. Ci z kolei nie zawracają sobie głowy jakimikolwiek subtelnościami. Działają ostro i nie odpuszczają, nim nie zmiotą celów z powierzchni ziemi. Taka struktura gry ma zapewnić odpowiednią różnorodność doznań i pozwoli fabule zazębiać się w interesujący sposób. Dobrym tego przykładem była misja, którą wybrano na prezentację. Rozgrywała się ona w biały dzień, a za głównych aktorów przedstawienia robił oddział Rangersów. Ich jednostka natknęła się na duży opór ze strony wojsk afgańskich i znajdowała pod ciężkim ostrzałem. Pięciu ochotników podjęło się misji wyeliminowania obwarowanych pozycji przeciwnika i tym samym zapewnienia swojej kompanii bezpiecznego przejścia. To właśnie w jednego z tych pięciu wspaniałych wcielą się gracze. Po krótkiej przebieżce amerykańscy chłopcy dotarli do niewielkiej górskiej wioski. Dowódca chłodnym głosem poinformował, że nie ma tu już żadnych cywilów, więc jeśli coś się rusza, to oddział ma dopilnować, by szybko przestało. Już po kilku krokach okazało się, że chaty są gęsto obsadzone wrogimi siłami i błyskawicznie wywiązała się chaotyczna walka.
Wymiana ognia sprawia zaskakująco realistyczne wrażenie. To wciąż arcade, ale przekonująco udaje, że jest czymś więcej. Kule z satysfakcjonującym tępym dźwiękiem wbijają się w ciała, a trafieni ludzie krwawią w sposób brutalny, ale jednocześnie nieprzesadny. W zestawieniu z Modern Warfare 2 w najnowszym Medal of Honor wszystko wydaje się cięższe, postacie mają własną realną wagę i są odpowiednio mocno przyklejone do podłoża. W produkcji Infinity Ward czasem miało się odczucie, że po poziomach biegają papierowe kukły i strzelają sikawkami, natomiast tutaj nie ma o czymś takim mowy.
Doskonałe wrażenie robią skrypty odpowiedzialne za zachowanie kolegów z zespołu. Podczas wymiany ognia towarzysze broni cały czas coś krzyczą, ostrzegają przed przeciwnikami, gratulują celności itp. Po wyważeniu drzwi i wpadnięciu do środka słyszymy, jak zdają raporty typu „lewa strona czysta”. Gdy pojawia się chwila na złapanie oddechu, dowódca prosi o informacje odnośnie stanu amunicji i otrzymuje konkretne odpowiedzi. A przed każdą większą akcją dodaje podkomendnym otuchy i udziela podstawowych porad. Oczywiście to wszystko składa się z przygotowanych wcześniej skryptów, którymi gra żongluje stosownie do sytuacji, ale liczy się efekt końcowy, czyli doskonała atmosfera. Jako że jest to dalej czysta zręcznościówka, a nie taktyczny FPS, nie mamy tu żadnej kontroli nad oddziałem. Umożliwiono nam natomiast proszenie towarzyszy broni o podzielenie się amunicją.
Czyszcząc wioskę z wrogich sił, Rangersi dotarli wreszcie do gniazda, gdzie nieprzyjaciele ustawili ciężki karabin maszynowy. By możliwy był skuteczny nalot, najpierw trzeba było zaznaczyć odpowiednie miejsce granatem fosforowym. Sekwencja podchodzenia do celu została ciekawie zaprojektowana. Zamiast taktyki „na hurra”, Amerykanie przeskakiwali od odsłony do osłony. Gdy jedna grupa wykonywała ruch, druga kładła ogień zaporowy – i tak na zmianę. Ostatecznie czerwony dym wskazał chłopakom z lotnictwa, gdzie mają celować, a przeprowadzony nalot kompletnie zmiótł gniazdo z powierzchni ziemi. Wszystko zakrył gęsty pył, a w powietrzu przez chwilę tańczyły tlące się jeszcze kawałki materiału. Piękne eksplozje nie są obecnie w grach rzadkością, ale Medal of Honor wyraźnie podnosi poprzeczkę.

Po tej scenie wojacy mieli chwilę odpoczynku w trakcie przemieszczania się do kolejnego celu misji. Spokój nie trwał jednak długo, gdyż w wąwozie przygotowano na oddział zasadzkę. Tu sytuacja uległa kompletnemu odwróceniu, o ile w ataku na wioskę to Amerykanie byli agresorami, tak tutaj musieli chować się niczym szczury i czekać na okazję, by zdjąć ostrzeliwujących ich z góry wrogów. Na końcu poziomu stało kilka rozpadających się chatek. Wybuch bomby-pułapki w jednej z nich pozbawił głównego bohatera przytomności. W momencie, w którym zgasła jego świadomość, zakończeniu uległa również prezentacja. A przynajmniej tak wtedy wszyscy myśleli. Kilka godzin później, gdy konferencja dobiegała już końca, producent gry zapytał, czy są osoby zainteresowane obejrzeniem wcześniejszego fragmentu rozgrywki. Oczywiście jako oddany sprawie redaktor nie mogłem odmówić takiej propozycji.
Tym, co nam pokazano, była scena, w której kierujemy ludźmi z Tier 1. Ich zadaniem było przygotowanie gruntu pod inwazję Rangersów, tę samą, którą mieliśmy okazję obejrzeć na wcześniejszym pokazie. Fabuła całej gry ma się zazębiać właśnie w ten sposób. W niektórych sekwencjach najpierw będziemy kogoś ratować z opałów, by chwilę potem wcielić się we właśnie ocalonego żołnierza. Jako Rangersi wrzucimy własne nadajniki GPS do ciężarówek przewożących uzbrojenie, by kilka misji dalej jako Tier 1 wezwać nalot na te same pojazdy. Dopiero pod koniec gry wszyscy aktorzy tego dramatu znajdą się w tym samym miejscu i czasie, ale więcej od producenta na ten temat, niestety, nie udało mi się wyciągnąć.
Jak wspomniałem, Tier 1 działa jak skalpel i zaprezentowana misja dobrze to ilustrowała. Wydarzenia rozgrywały się pod osłoną nocy w górach Afganistanu. Gdy oddział natknął się na pasącego kozy cywila, jeden z Amerykanów zaszedł go od tyłu i bezszelestnie przydusił. Dalsze akcje przebiegały równie cicho. Grupa czterech wrogów zebrana wokół ogniska najpierw została otoczona, a potem wszystkich ustrzelono dokładnie w tym samym momencie. W innym fragmencie trzeba było zgrać moment ataku z wystrzałem działa przeciwlotniczego, tak aby huk zagłuszył umierających nieprzyjaciół. Pomimo że misja toczyła się na wrogim terytorium, oddział Tier 1 był nawet w stanie urządzić zasadzkę na dużą grupę Afgańczyków. Twórcy obiecali, że w niektórych zadaniach kluczową sprawą będzie likwidowanie źródeł światła, więc całkiem możliwe, że pewne etapy da się przejść w sposób charakterystyczny dla skradanek.
Niezależnie od tego, który oddział występował w roli głównych bohaterów, bardzo ładnie prezentowała się grafika. Wszystko jest przyjemnie chropowate, a tekstury są naprawdę ostre. Przy całkiem sporej wielkości poziomach o półotwartej strukturze, czasem można odnieść wrażenie, że patrzy się na sceny żywcem wyjęte z Battlefield: Bad Company 2. Jakimś sposobem twórcom udało się pozbawić silnik Unreal 3.0 charakterystycznego połysku. Jest to nie tylko spore osiągnięcie samo w sobie, ale i pozytywnie odróżnia grę od Modern Warfare 2, które często wyglądało tak, jakby całe otoczenie zostało owinięte folią spożywczą. Rozczarowują jedynie twarze, których toporne i rozmyte kształty zupełnie nie pasują do bogactwa detali wszystkich innych elementów. Kontrast jest jednak na tyle duży, że wątpię, by EA nie poprawiło tego przed premierą.
Sporą niewiadomą pozostaje natomiast destrukcja środowiska gry. Podczas prezentacji mieliśmy okazję zobaczyć jedynie lekkie jej przejawy. Niektóre ściany można było przestrzelić, a drewniane płotki pod wpływem kul rozsypywały się w drzazgi. Niestety inne elementy otoczenia wydawały się niezniszczalne. Pozostawienie tego w tym stanie byłoby naprawdę dziwną decyzją, zwłaszcza że tryb wieloosobowy działać będzie na silniku Frostbite (znanym z Bad Company 2), którego główną zaletą jest właśnie możliwość zburzenia praktycznie każdej konstrukcji. Pozwolenie na to graczom w multiplayerze, przy jednoczesnym pozbawieniu ich tego w kampanii nie byłoby raczej najmądrzejszym pomysłem.

Jeśli miałbym jakieś uwagi co do rozgrywki, to martwi mnie kompletny brak cywilów widoczny we wszystkich poziomach – poza jednym pastuchem (zdjęciem, którego zajął się zresztą NPC) wszyscy spotykani ludzie byli wrogami. Mam nadzieję, że w innych fragmentach gry ulegnie to zmianie, bo ciężko wyobrazić sobie realistyczne pokazanie wojny bez ludności cywilnej. Nie mówiąc już o tym, że unikanie bycia przez nich wykrytym dodałoby sporo smaczku misjom Tier 1. Drugą niewiadomą jest to, jak liniowa będzie rozgrywka. Podczas pokazu wszystko wyglądało świetnie, ale trudno ocenić, ile z tych fajnych akcji zostało zaprojektowane na sztywno, tzn. w sposób, który sprawi, że będą wyglądać identycznie przy każdym podejściu.
Wątpliwości nie mogą jednak przysłonić ogólnie bardzo pozytywnego wrażenia, jakie wywołuje odrodzenie serii Medal of Honor. Gra powinna spodobać się wszystkim miłośnikom dokonań Infinity Ward, a przy tym, wbrew wcześniejszym obawom, nie jest kalką Modern Warfare. To wciąż zręcznościowa strzelanka oparta na efektownych skryptach, ale jednocześnie wszystko jest tu mocno realistyczne. Poziomy mają bardziej otwartą strukturę i nie prowadzą graczy jedynie sprytnie ukrytym korytarzem. Nie ma też mowy o przesadzonych akcjach czy czarnych charakterach żywcem wziętych z filmów o Jamesie Bondzie, a obu tych elementów w najnowszym Call of Duty nie brakowało.
Electronic Arts postawiło na brutalniejszą oraz bliższą rzeczywistości wizję i jest to zdecydowanie dobra decyzja. Twórcy mają w rękach projekt o sporym potencjale, a Activision, wywoławszy niedawne zawirowania, wręcz podarowało im na tacy realną szansę na znaczące odrobienie strat. Oczywiście o sukcesie lub porażce tej gry zadecyduje ostatecznie jakość trybu multiplayer, a tego prezentacja, niestety, nie obejmowała. Jednak, jeśli chodzi o samą kampanię dla pojedynczego gracza, EA jest zdecydowanie na słusznej drodze. Minęło wiele lat, od kiedy ostatni raz mieliśmy dobry powód, by oczekiwać z niecierpliwością premiery nowego Medal of Honor. Wszystko wskazuje na to, że tym razem fani gatunku FPS powinni zaznaczyć w kalendarzach 12 października, czyli dzień na który zaplanowano desant gry na półki sklepowe.
Wiktor „Adrian Werner” Ziółkowski
