Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM

The Last Guardian Publicystyka

Publicystyka 4 lipca 2016, 13:53

autor: Szymon Liebert

Graliśmy w The Last Guardian - grę piękną i archaiczną

Na tegorocznych targach E3 poznaliśmy datę premiery The Last Guardian i mogliśmy zagrać w demo tej produkcji. Dzieło Fumito Uedy robi niesamowite wrażenie, ale technologia może je popsuć.

Kiedy firma Sony rok temu ponownie zapowiedziała The Last Guardian, wszystkich ogarnęła euforia. Później okazało się, że gra nie pojawi się zbyt prędko i powróciły uwagi, że prawdopodobnie znowu sobie z nas zakpiono. Na tegorocznych targach E3 koncern postawił jednak sprawę jasno: nowa produkcja Fumito Uedy, być może największego artysty wśród projektantów gier, trafi na PlayStation 4 w październiku. Za zamkniętymi drzwiami Sony zaprezentowało też dziennikarzom początkowe fragmenty tej nietuzinkowej opowieści. Wracałem do domu z Los Angeles z nieco surrealistyczną myślą, że oto zagrałem w The Last Guardian, że głaskałem Trico, że przeżyłem coś niezwykłego. W te pozytywne wspomnienia wkradają się jednak spore obawy. To, co zobaczyłem w słynnym pokoju 515A, gdzie Sony prezentuje swoje najlepsze tytuły, balansowało na granicy między geniuszem a reliktem przeszłości, który mimo lat pracy jest technicznie niedoskonały. Ale cofnijmy się do momentu, kiedy z ekranu powiało magią...

Opowieść z narratorem

Grywalny fragment The Last Guardian rozpoczął się od animacji przedstawiającej ryciny różnych znanych zwierząt, do których szybko dołączyły istoty mityczne – jednorożce, gryfy, smoki. Ostatnim zwierzęciem, jakie zobaczyliśmy, był oczywiście Trico, połączenie orła, lwa, kota i Bóg wie jeszcze czego. Nie mam pojęcia, czy w taki właśnie sposób będzie zaczynać się gra, ale sam zabieg bardzo mi się podobał. Historia przedstawiana jest w konwencji narracji starszego mężczyzny, który najwyraźniej wspomina tajemnicze i jednocześnie dramatyczne wydarzenia ze swojego dzieciństwa. Z niewiadomych przyczyn jako dziecko budzi się on wewnątrz kamiennych ruin u boku Trico, gigantycznej legendarnej istoty, o której słyszał na spotkaniach starszyzny. Od tego momentu przejmujemy kontrolę nad chłopakiem i podążamy za opowieścią snutą za pomocą typowych dla gier środków, w tym przede wszystkim odwołujących się do zwykłej ciekawości. Wspomniany starzec, którego głos rozbrzmiewa co jakiś czas, jest jednocześnie narratorem, komentatorem naszych działań oraz osobą nakierowującą nas na właściwe tory, trochę tak jak w Bastionie, gdzie komentator czasami odnosił się do nie zawsze trafnych poczynań gracza.

Trico cierpi – jest spętany olbrzymim łańcuchem przytwierdzonym do kagańca na pysku. W jego ciało wbito też dwie włócznie. Nawet gdybym próbował być cyniczny, miałbym problem, żeby zapanować nad reakcją. To, w jaki sposób zwierzę przekazuje emocje, jest niesamowicie wręcz sugestywne, ocierając się o jakąś formę uczucia rodem z „uncanny valley”. Umęczony Trico dyszy, kwili, miota się, a na jego pysku maluje się ból. W tych pierwszych scenach gra przypomina, że mamy do czynienia ze zwierzęciem, które może budzić w nas odruchy opiekuńcze, lecz jednak działa instynktownie. Kiedy próbujemy wyciągnąć „drzazgę” z boku Trico, bestia rzuca się i trafiony przez nią chłopiec z łoskotem uderza o ścianę. Traci przytomność.

Po pewnym czasie oswobadzamy i karmimy nowego znajomego zawartością beczek, które znajdują się w pobliżu, po czym rozpoczynamy poszukiwanie wyjścia. Na końcu jednej z wąskich jaskiń chłopak odkrywa świetlistą komnatę, w rogu której leży lustro. Szybko przekonujemy się, że służy ono do kontrolowania Trico czy raczej wykorzystywania jego niszczycielskiej mocy. Wskazując dowolny punkt za pomocą zwierciadła, sprawiamy, że nasz zwierzęcy kompan... wyrzuca z ogona fioletowe błyskawice. Czyżby Trico był tak naprawdę żywą bronią, zamkniętą w tym miejscu ze strachu przed jej potęgą?

Zwierzę, które wszystko zmienia

Demo The Last Guardian kończy się w momencie najciekawszym – gdy chłopiec i Trico wydostają się z pułapki. Nie będę więc podejmować próby odgadnięcia zamysłu fabularnego Uedy i spółki, zamiast tego przejdę do rzeczy bardziej przyziemnych. Na przykład rozgrywki. Pod tym względem oczekiwana opowieść bazuje na dobrze znanych motywach, bo będzie grą przygodową z elementami platformowymi. Jako dzieciak możemy biegać, wspinać się, popychać cięższe przedmioty, a także podnosić mniejsze obiekty i rzucać nimi. W ten sposób oswobadzamy Trico i dostarczamy mu kolejnych beczek z jego przysmakiem. Rozrzucając beczki, nakłaniamy go również do przełamywania instynktownych blokad, jak np. niechęci do wody – nasz podopieczny, jak niemal każde zwierzę, nie przepada za kąpielami.

W tej dość sztampowej rozgrywce pojawia się jeden czynnik, który zmienia wszystko: tak, ponownie chodzi o Trico. Obecność stworzenia sprawia, że zupełnie inaczej wykonujemy większość klasycznych dla gier czynności. Możliwość wdrapywania się na tego wielkiego czworonoga, łażenia po jego grzbiecie oraz nawoływania go przydaje się podczas pokonywania przeszkód w terenie, z którymi dzieciak sam sobie nie radzi. Tajemnicze błyskawice Trico potrafią też niszczyć słabsze fragmenty murów, otwierając przejścia. Jeśli tylko uda nam się nakłonić go do działania, zyskujemy potężnego kompana. Namówienie go do współpracy nie zawsze jest jednak łatwe.

Mimo jego oczywistej funkcjonalności Trico nie da się traktować w kategoriach czysto pragmatycznych – jako „narzędzia do ukończenia gry”. Zachowanie zwierzęcia i sposób komunikacji z nim sprawiają, że naprawdę trudno nie poczuć doń sympatii i nie uwierzyć w jego prawdziwość. Gra operuje subtelnym systemem animacji, który mocno odbiega od tego, co znamy z innych produkcji. Wszyscy chyba kojarzymy sytuacje, kiedy postacie w grze „wchodzą” w pewną animację, co po prostu wygląda sztucznie. W The Last Guardian włożono mnóstwo pracy w to, by zarówno Trico, jak i chłopak poruszali się w bardziej naturalny sposób. Ueda postawił też na mało precyzyjny system komunikacji z kompanem – owszem, możemy wskazywać mu lustrem miejsca do „ostrzału”, lecz poza tym pozostaje nam jedynie okrzyk przywołujący oraz możliwość głaskania zwierzęcia. Powoduje to, że w grze nie tyle rozwiązujemy kolejne problemy, ile próbujemy porozumieć się z Trico.

Technologiczny brak magii

O ile zamysł The Last Guardian jest przepiękny, tak wykonanie wciąż pozostawia sporo do życzenia. Chyba wszyscy znamy historię tej gry, która miała wyjść na PlayStation 3, a później utknęła w tak zwanym „piekle deweloperskim”. Zapowiadając wersję na PlayStation 4, firma Sony przekonywała, że dopiero teraz można zrealizować śmiałą wizję Fumito Uedy – wcześniej brakowało do tego mocy. Cóż, gra rzeczywiście działa, ale szczerze mówiąc – nie najlepiej. W krótkim demie widać było pewne problemy z optymalizacją i przycięcia w niektórych fragmentach. Przy tym wszystkim produkcja ta nie oferuje zbyt szczegółowych tekstur czy bogatej geometrii świata, bo cała para, jak mniemam, poszła w złożony system animacji Trico oraz chłopca. Nie do końca zadowalające możliwości graficzne silnika są rekompensowane świetnym kierunkiem artystycznym, ale dla malkontentów będzie to powód do narzekań.

Inną kwestię stanowi sam styl animacji, na jaki stawia ekipa The Last Guardian, a który mnie najbardziej kojarzy się z niedawnym Grow Home. W tej produkcji Ubisoftu zastosowano proceduralnie generowane obrazy, co dawało przezabawne efekty – postać przemieszczała się radośnie, potykała o własne nogi, a przy tym imponowała złożonością ruchów. Niemal te same wrażenia odnosi się w przypadku następcy Shadow of the Colossus. Zarówno chłopiec, jak i Trico zachowują się w ten charakterystyczny, nieco nieobliczalny sposób, co z jednej strony zapewnia wspomnianą wiarygodność, lecz jednocześnie może przysparzać problemów. Jest w tym oczywiście zamysł artystyczny, ale i pewna archaiczność, bo dzisiaj raczej nieczęsto mamy do czynienia z postaciami nieco niezdarnymi, chociażby ze względu na swój wiek (a tak jest w przypadku dzieciaka). Starzy wyjadacze pewnie nie będą na to narzekać, aczkolwiek podejrzewam, że i wśród nich znajdą się osoby, którym ów system nie przypadnie do gustu. W tej grze jest piękno i technologiczne potknięcia – rzecz zatem w tym, co ostatecznie przeważy.

Obawy są, ale i tak czekamy

Siadając przed monitorem z logiem The Last Guardian, trudno nie czuć niepokoju – chyba każdy fan Ico czy Shadow of the Colossus chciałby, by ta gra, która otarła się o vaporware, okazała się równie dobra jak legendarne produkcje Uedy. Prawda jest jednak taka, że The Last Guardian nigdy nie będzie równie dobre, bo przeszło zbyt wiele. Kilka lat temu zachwycalibyśmy się oprawą wizualną, stylem animacji, skomplikowanymi skryptami napędzającymi Trico. Dzisiaj sporo tych elementów może zostać uznanych za archaiczne.

Czy skazuje to rzeczony tytuł na porażkę? Nic bardziej mylnego. The Last Guardian może nie mieć wielkich szans na tak duży sukces, jakiego by oczekiwano, ale to nie znaczy, że nie może być najlepszą grą Fumito Uedy. Esencja tej nękanej przez technologiczne problemy opowieści wymyka się przecież tak przyziemnym kategoriom jak pogoń za coraz lepszym sprzętem bądź efektami graficznymi czy chwalenie się teraflopami. Po co komu gadanie o teraflopach, skoro obcuje z czystym pięknem? Pozycją, w której są takie momenty, kiedy gigantyczna mityczna bestia, strzelająca z ogona śmiercionośnymi błyskawicami nagle podchodzi do Ciebie i zaczyna się łasić niczym domowy zwierzak.

Przymykam oczy i wyobrażam sobie, że po The Last Guardian świat gier nigdy nie będzie taki sam.

The Last Guardian

The Last Guardian