Drakensang: The River of Time - test przed premierą
Tylko dwa miesiące pozostały do polskiej premiery wysoko ocenianego przez zachodnią prasę prequela gry Drakensang: The Dark Eye. Przekonajcie się sami, czy warto czekać.
Karol Wilczek
Wydany dwa lata temu Drakensang: The Dark Eye był zaskakująco dobrym erpegiem utrzymanym w lekkim, nieco bajkowym klimacie. Niebawem na półkach sklepowych Polski i reszty świata (prócz Niemiec, gdzie premiera była już w lutym) pojawi się prequel tej gry o podtytule The River of Time. Greckie przysłowie mówi, że cierpliwość jest kluczem do szczęścia. Wypada więc uzbroić się w nią na kolejne dwa miesiące, aby móc cieszyć się z polskiego wydania Drakensang: The River of Time, tym bardziej, że jak do tej pory gra zbiera w Internecie same dobre oceny (średnia serwisu Metacritic to 83%). Na szczęście, aby przekonać się o tym, jak wygląda ta produkcja, nie musiałem zaglądać do niemieckiej prasy. Miałem możliwość zapoznania się z polską wersją beta, udostępnioną przez firmę Techland, dzięki czemu mogę podzielić się z Wami pierwszymi wrażeniami z rozgrywki.
Fabułę gry otwiera introdukcja, w której główną rolę odgrywają dwie znane z poprzedniej części postacie – krasnoludzki wojownik Forgrimm oraz pełna życia szarlatanka Gladys. Krasnolud wspomina stare czasy i rozpoczyna opowieść o jednej ze swych przygód, która miała miejsce 23 lata przed wydarzeniami z pierwszej części. Ta stosunkowo niewielka różnica czasu między dwiema historiami pozwoliła na przeplatanie się ich i ich bohaterów w obu odsłonach. Do tej pory spotkałem już kilka znanych postaci, między innymi Ardo, a przypuszczam, że im więcej minie godzin przed ekranem, tym więcej pojawi się znajomych twarzy.

Po krótkim filmiku należy stworzyć bohatera, który stanie się główną osią opowieści Forgrimma. Nowości w kreacji alter ego gracza jest kilka. Tym razem można delikatnie wpłynąć na wygląd herosa, zmieniając jego posturę oraz wybierając jedną z fryzur. Dodano również dwa archetypy: wojownika plemiennego – nieokrzesanego i nieobytego barbarzyńcę, preferującego dziką walkę z toporem w ręce, geomantę – krasnoluda uważanego przez rodaków za dziwaka, wyśmienitego znawcę natury, oraz maga. Odświeżony jest także mechanizm wad i zalet postaci. W „jedynce” były one na stałe przypisane do archetypów. Teraz można je dobierać według własnego uznania. Niezmienne są tylko te najbardziej charakterystyczne, np. uzdrowiciel zawsze otrzymuje premię do leczenia ran.
Po rozpoczęciu rozgrywki na pierwszy rzut oka wydaje się, że grafika prawie wcale się nie zmieniła. Nie ma w tym nic zaskakującego, biorąc pod uwagę fakt, że druga odsłona serii Drakensang korzysta z tego samego silnika graficznego co poprzednia. Wystarczyło jednak, że odpaliłem część pierwszą, a następnie The River of Time, aby zobaczyć, że różnice są, oczywiście na korzyść „dwójki”. Oprawa wizualna jest podrasowana, obraz ostrzejszy, a całość prezentuje się po prostu ładniej. Podobnie ma się sprawa z interfejsem. Również tutaj, jeżeli graliście już w The Dark Eye, poczujecie się jak w domu. Dziennik zadań, ekwipunek, karta postaci – wszystko posiada ten sam układ co wcześniej, różnice są jedynie estetyczne.
Przygoda rozpoczyna się na pokładzie statku – pierwszym miejscu spotkania między krasnoludem a stworzoną przez nas postacią. Statek zatrzymuje się na małej wyspie, na której cała załoga ma spędzić noc, aby o poranku wyruszyć w dalszą podróż. Jej celem jest miasto kupieckie Nadoret, do którego chce dotrzeć mój bohater o klasie łotra, by podszkolić swoje umiejętności złodziejskie pod okiem niejakiej Srebrnej Lisicy. Początkowe zadanie ściśle zależy od wybranego archetypu. Moja postać została wyspecjalizowana w praktykach łotrzyka, dlatego musi dostać się do Gildii Złodziei. Jeżeli grałbym wojownikiem, celem w Nadoret byłoby skontaktowanie się z kapitanem straży, a wybór uzdolnionego magicznie bohatera, np. elementalisty, spowodowałby zmianę poszukiwanej osoby na naukowca, znającego czarodziejskie arkana.
Kiedy tylko zszedłem ze statku, zagadał do mnie kapitan. Podczas rozmowy mogłem wykorzystać charakterystyczne dla Drakensanga umiejętności społeczne. Ponieważ chcę, aby mój łotr był w przyszłości mistrzem retoryki, wyszkoliłem go w Uwodzeniu, Etykiecie, Targowaniu, Naturze ludzkiej, Gadaninie oraz Cwaniactwie. Każda z tych umiejętności może okazać się przydatna podczas rozmowy. Dzięki Etykiecie kapitan poszerzył moją wiedzę na temat rodziny barona Nadoret, natomiast Cwaniactwo poskutkowało zdobyciem informacji o walkach organizowanych w tym mieście.
Kapitan rozkazał mi, abym pomógł w rozbiciu obozu. Podszedłem więc do starego żeglarza Pieta i poczekałem chwilę, przysłuchując się żywej dyskusji między nim i młodą dziewczyną. Widać, że ten element został zachowany z pierwszej części Drakensanga. Czasami spotyka się rozmawiające ze sobą osoby. Pojawiają się wtedy nad nimi napisy, które można z ciekawości poczytać. Mnie do tej pory zdarzyło się kilka takich sytuacji. Przykładowo – na wyspie rozmawiała ze sobą trójka podejrzanych kupców, którzy szybko zmieniali temat, kiedy się zbliżałem, w mieście przekomarzali się sprzedawcy, a w porcie pracownik doków tłumaczył się brygadziście z błędu przy pracy. Następnie posłuchałem zrzędzenia Pieta i zgodziłem się wraz z dziewczyną o imieniu Janah poszukać suchej hubki potrzebnej do rozpalenia ogniska. Kobieta dołączyła do mnie nie jako członek drużyny, a swobodny towarzysz, co oznacza, że sama kierowała swoimi poczynaniami. Zaprowadziła mnie do ruin wieży, gdzie stoczyliśmy pojedynek z krwiożerczymi nietoperzami. Walka na tym etapie nie różni się niczym od znanej z wcześniejszej części – nadal działa aktywna pauza, system ran, testy ataku i obrony oparte na systemie The Dark Eye.

W ruinach oprócz poszukiwanej hubki znalazłem również kapliczkę Rzecznego Ojca – bożka wody. Kiedy chciałem zabrać się za jej grabienie, zostałem powstrzymany przez Janah, która bała się, że to rozdrażni Rzecznego Ojca. Zdecydowałem, że nie poddam się jej zabobonom, i zwinąłem zawartość kapliczki. W tym momencie z wody wyszła i zaatakowała nas wielka ropucha, co wywołało kolejną żywą reakcję Janah. To „wtrącanie” się dziewczyny, komentowanie podejmowanych przez mnie akcji i kilkakrotna możliwość rozmowy z nią na różne tematy może świadczyć o tym, że twórcy faktycznie (zgodnie ze swoimi zapowiedziami) chcą skupić się na bohaterach, relacjach między nimi oraz ich osobistych historiach. Jednak kilka godzin gry to zdecydowanie za mało, by potwierdzić tę tezę.
Oprócz wyspy zdążyłem odwiedzić wstępnie jeszcze jedną lokację – Nadoret. Napotkałem tam na kolejną nowość, ułatwiającą znacznie poruszanie się po mieście. Jeżeli dana część Nadoret zostanie odwiedzona (np. port), to na mapie pokaże się ikonka, dzięki której będzie można natychmiast wrócić w to miejsce. Miasto zdaje się być centrum nowego Drakensanga. Pełno tu kupców, nauczycieli, bohaterów niezależnych, zwykłych mieszańców powtarzających usłyszane plotki, ukrytych w zakamarkach skrzyń i beczek z różnorodnymi przedmiotami oraz rosnących w trawie poza miejskimi murami roślin. Pobieżny spacer po mieście przyniósł mi także kilka zadań pobocznych. Być może więc nie ma przesady w szacunkach twórców, sugerujących, że około 60% zabawy to właśnie dodatkowe questy.
Pierwsze wrażenia z wersji beta są w moim – fana „jedynki” – odczuciu pozytywne. Drakensang: The River of Time ma szansę okazać się solidnym erpegiem, przy którym z radością spędzi się kilkadziesiąt godzin. Trzeba jednak zaznaczyć, że jest to gra całkowicie opierająca się na pierwszej części. Schemat rozgrywki, grafika, klimat zdają się być prawie identyczne, dlatego osoby spodziewające się radykalnych zmian mogą się za dwa miesiące srodze zawieść.
Karol „Karolus” Wilczek