Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM

Black Mesa Publicystyka

Publicystyka 11 maja 2015, 16:30

autor: Luc

Black Mesa – czy warto zapłacić za moda do Half-Life?

Siedemnaście lat po premierze Half-Life wciąż żyje. Wszystko dzięki modowi Black Mesa, który – choć zadebiutował znacznie wcześniej – w swojej poprawionej wersji trafił właśnie na platformę Steam. Przyglądamy się, jak zmienia tę kultową produkcję.

Nie ma chyba w historii gier wideo dzieła równie mitycznego jak Half-Life 3. Kolejna odsłona jednej z najlepszych serii strzelanek jest wyczekiwana przez fanów na całym świecie od ponad dekady, ale pomimo usilnych próśb, petycji, błagań i setek innych inicjatyw nic nie wskazuje na to, by w najbliższej przyszłości miała się ukazać. Swego czasu synonimem „wiecznego czekania” było Duke Nukem Forever, dziś jest nim trzecia część Half-Life... z tą różnicą, że w tym drugim przypadku niczego przecież nie obiecywano. Mimo że Valve nigdy oficjalnie nie wypowiadało się na temat produkcji kolejnej odsłony cyklu, gracze nawet w błahych słowach, zdjęciach i dokumentach nieustannie dopatrują się ukrytego przekazu.

Nic więc dziwnego, że gdy na internetowej stronie Black Mesa Research Facility pojawił się tajemniczy zegar, część osób (i to wbrew logice) była skłonna uwierzyć, iż w temacie „trójki” dzieje się coś poważnego. Jeżeli zaliczaliście się do tej grupy, zapewne początek maja był dla was pewnym rozczarowaniem, ale cała reszta miała powody do świętowania. Black Mesa – fanowski mod przenoszący oryginalne Half-Life na silnik Source – oficjalnie trafiło na Steama jako pełnoprawna produkcja. Rozpoczęta faza wczesnego dostępu i sprzedaż modyfikacji wprawdzie stoi w sprzeczności z tym, co twórcy niegdyś obiecywali, ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że pierwsza wersja moda wciąż jest możliwa do pobrania za darmo, a płatność dotyczy jedynie dodatkowo usprawnionego wydania, da się na to przymknąć oko. Przyglądamy się zatem, jakie poprawki wprowadzono względem pierwowzoru... i jakie jeszcze trafią do gry.

Różnice są subtelne, ale poprawa oświetlenia wyszła grze na dobre. Darmowy mod (na górze) / Black Mesa w wersji z Early Access (na dole).

Na sam początek kwestia fabuły. Choć w zasadzie nie zmieniła się od czasów „jedynki”, z racji tego, że nie wszystkim jest znana, wypada ją szybciutko przybliżyć. Wcielamy się w niejakiego Gordona Freemana – jednego z naukowców pracujących w kompleksie Black Mesa Research Facility. Jak już to wielokrotnie wcześniej się zdarzało, także i teraz „odrobinę” spóźniliśmy się do pracy, pędzimy więc w kierunku laboratorium, specjalną kolejką przemierzając niezliczone tunele. Dzień rozpoczyna się zatem dość zwyczajnie, choć to, co wydarza się później, wywraca całą rzeczywistość do góry nogami. Badania, w których bierzemy udział, wymykają się spod kontroli i gdy odzyskujemy przytomność, okazuje się, że cały ośrodek legł w gruzach, a po korytarzach włóczą się przedziwne stwory. Przeżyliśmy jako jedni z nielicznych dzięki charakterystycznemu kombinezonowi i teraz czujemy się zobowiązani dowiedzieć, co tak naprawdę się wydarzyło. O ile moment zakładania HEV-a (charakterystycznego kombinezonu Freemana) już wcześniej trudno było zapomnieć, tak teraz za sprawą zmian, jakie wprowadzono w nowej wersji moda, chwila ta staje się jeszcze bardziej wyjątkowa. Aktywacja systemów opatrzona jest specjalną animacją, a całości towarzyszy lekko podrasowana, dynamiczna nuta znana z darmowego wydania.

Podobnych smaczków występuje w grze zresztą całe mnóstwo. Może nie wszystkie są równie spektakularne, ale nie da się zaprzeczyć, że wiele lokacji przeszło solidny lifting. Twórcy tu i ówdzie dodali jakiś nowy element czy też efekt i choć trudno je niekiedy wyłapać, gdy zwolnimy i zaczniemy przyglądać się otoczeniu, nie sposób ukryć zachwytu nad ilością szczegółów. Atrakcją, którą nieomal przeoczyłem... jest pokaźne zwiększenie liczby obiektów, z jakimi można wchodzić w interakcje. Nieruchome tło, obok którego w pierwotnej wersji moda (oraz samego Half-Life) po prostu przebiegaliśmy, teraz jest o wiele bardziej „żywe”. To oczywiście drobnostka, ale właśnie takie detale składają się na świetność Black Mesa. A i nikt nie zaprzeczy, że nie miał nigdy ochoty porzucać komputerami czy klawiaturami w gadających do nas naukowców. Całkiem ciekawym, również nie od razu widocznym, usprawnieniem są drobne zmiany w sposobie poruszania się Gordona. Sterowanie oczywiście pozostało takie samo, ale po przeprowadzeniu kilku testów okazało się, że do poszczególnych miejsc jesteśmy w stanie dostać się w znacznie prostszy sposób niż do tej pory. Wskakiwanie na niektóre podwyższenia było dotąd możliwe jedynie przy zastosowaniu kombinacji „kucnięcie + skok” – teraz wystarczy zwykłe wybicie się do góry (tak jak w pierwszym Half-Life), co dodaje rozgrywce płynności.

Darmowy mod (na górze) / Black Mesa w wersji z Early Access (na dole).

Modyfikacja doczekała się także lekko poprawionych tekstur – nie są to zmiany spektakularne, ale nie da się zaprzeczyć, że Black Mesa wygląda jeszcze lepiej. Oczywiście nie jest to absolutnie najwyższa półka, jednak nawet malkontenci nie powinni narzekać. Odrobinę przyjemniejsze w poszczególnych lokacjach oświetlenie również zrobiło swoje – miejsca te stały się jeszcze bardziej klimatyczne, zaś na powierzchni wszystko wydaje się po prostu żywsze. Wizualnym zachwytom być nie może nie byłoby końca, gdyby nie fakt, że prawdopodobnie największa bolączka Black Mesa nadal będzie nam doskwierać. Chodzi oczywiście o chwilami przesadnie długie loadingi pomiędzy kolejnymi etapami. Odniosłem wrażenie, że mimo wszystko są minimalnie krótsze niż w wersji z 2012 roku, niemniej wciąż trwają od kilku do nawet kilkunastu sekund, co potrafi kompletnie wybić z rytmu.

Drobne zmiany nastąpiły także w kwestii oprawy dźwiękowej – świetne utwory Joela Nielsena oczywiście wciąż są obecne, ale nieco je zremasterowano i wydobyto z nut dodatkową głębię. Zabieg, o którym wspominałem przy okazji zakładania HEV-a, powtarza się znacznie częściej – całość zrealizowano ze smakiem, toteż ścieżki dźwiękowej wciąż można słuchać z wielką przyjemnością. Żadnego przełomu nie odnotowałem za to w kwestii dialogów (przypomnę tylko, że na potrzeby moda nagrano je zupełnie od nowa), jednak nie rozegrałem kompletnej kampanii, być może więc w dalszych jej fragmentach pojawiają się świeże kwestie.

Darmowy mod (na górze) / Black Mesa w wersji z Early Access (na dole).

No właśnie – sama kampania. Obecnie w ramach wczesnego dostępu Black Mesa nie oferuje jeszcze możliwości przejścia całej historii, a „jedynie” około 85% fabuły. Pozostałe części mają trafić do dyspozycji graczy w niedługiej przyszłości, a twórcy zapewniają, że nie będzie to jedynie zwykłe odtworzenie finalnych epizodów. Na co konkretnie możemy liczyć – nie wiadomo, ale zapowiedzi, jakoby rozgrywka miała być „jeszcze przyjemniejsza i bardziej niezapomniana niż do tej pory”, brzmią obiecująco. Niezwykle miłym dodatkiem jest także zaimplementowanie do klienta trybu multiplayer, w którym póki co możemy toczyć grupowe pojedynki na łącznie sześciu mapach. Form zabawy oraz lokacji w przyszłości oczywiście ma być więcej, ale już teraz da się przyjemnie spędzić z grą sporo czasu. Duży potencjał ma także pełna integracja Black Mesa z warsztatem Steama – w tej chwili znajduje się tam kilka ciekawych modyfikacji (mody do moda, kto by pomyślał...), a w przyszłości społeczność fanowska z pewnością jeszcze nieraz nas zaskoczy.

Darmowy mod (na górze) / Black Mesa w wersji z Early Access (na dole).

Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że Half-Life ma już prawie 17 lat, i to, jak wygląda po modyfikacjach wykonanych w ramach projektu Black Mesa, można tej grze śmiało przyznać tytuł „nieśmiertelnej”. Choć grywalność tej produkcji nigdy nie podlegała dyskusji, ze względu na przestarzałą grafikę wielu współczesnych graczy trzymało się od niej z daleka. Ci, którzy z tego właśnie powodu nie mieli wcześniej ochoty przeżyć przygód Gordona Freemana, zyskali teraz idealną okazję, by przekonać się osobiście, dlaczego dzieło to uważane jest za jedyne w swoim rodzaju. Samo Black Mesa to zaś kwintesencja idei modowania z najwyższej półki i jeżeli jakakolwiek fanowska twórczość zasługuje, aby faktycznie być sprzedawana – to jest to niekwestionowany kandydat numer jeden.

Black Mesa

Black Mesa