Newsroom Wiadomości Najciekawsze Komiksy Tematy RSS
Wiadomość opinie 9 maja 2022, 17:00

Zepsułem sobie grę w Elden Ring. Pogrążyła mnie eksploracja

Największa zaleta może stać się największą wadą. Eksploracja w Elden Ringu sprawiła mi masę frajdy. Zorientowałem się jednak, że zwiedzając bez opamiętania kolejne fragmenty Ziem Pomiędzy, popsułem sobie grę.

Elden Ring to produkcja pod wieloma względami wybitna. Jest bardzo prawdopodobne, że najnowsze dzieło FromSoftware zgarnie tytuł gry roku 2022. I choć jest to „zaledwie” pewna iteracja dotychczasowych dokonań tego dewelopera, sposób zrealizowania wielu elementów powoduje, że dzieło to zasługuje na nazywanie go wybitnym. Do tego stopnia, że nawet część trącących poprzednią generacją tekstur nie jest w stanie popsuć znakomitego ogólnego wrażenia.

Jedną z tych rzeczy, które szczególnie błyszczą w Elden Ringu, stanowi otwarty świat. Jego eksploracja to czysta przyjemność, w której można się wręcz zatracić. Gra oferuje kilka ogromnych lokacji pełnych lochów i fortec, zadań, sekretów oraz skarbów, a przede wszystkim – gotowych wykorzystać moment naszej nieuwagi przeciwników, od tych „zwykłych” i względnie prostych, przez mniej lub bardziej wymagających minibossów, aż po pełnoprawnych „szefów”.

Wszystko to sprawia, że zaglądanie pod każdy kamień i wąchanie napotkanych kwiatków – czasami od spodu, wiadomo – potrafi pochłonąć bardziej niż przechodzenie wątku głównego, który – skądinąd – również jest co najmniej dobry. W skupieniu się na zwiedzaniu świata gry nie ma nic złego, jednak w moim przypadku oddanie się nieskrępowanej eksploracji sprawiło, że gdy wróciłem do fabuły, zorientowałem się, iż popsułem sobie zabawę.

Jak do tego doszło? Wiem!

Zaczęło się niewinnie. Jako że miałem okazję liznąć Elden Ringa przed premierą, w oficjalnej wersji gry nie chciałem zmierzyć się z Margitem zbyt wcześnie. Boss ten niesie bowiem swego rodzaju przesłanie: „wcale nie jestem taki trudny, po prostu ty, graczu, chcesz mnie pokonać bez wcześniejszego przygotowania”. Zaliczywszy tę lekcję niejako z wyprzedzeniem, zostawiłem sobie Zamek Burzowego Całunu na później. Ruszyłem ku przygodzie, ku linii horyzontu, słowem – gdzie mnie oczy poniosły.

Zepsułem sobie grę w Elden Ring. Pogrążyła mnie eksploracja - ilustracja #1
Przyjdź, waść, później, dobrze radzę.

Tak zbadałem całe Pogrobno i Płaczącą Równinę – zarówno za dnia, jak i nocą, by nie ominąć żadnych atrakcji. Co istotne, grałem bez jakiegokolwiek poradnika, nie zaglądałem na poświęcone Elden Ringowi strony internetowe typu „wiki”, nie porównywałem swoich odkryć z tym, na co natrafili znajomi. Przemierzałem Ziemie Pomiędzy sam, w dodatku w trybie offline, by nie kusiło mnie korzystanie z podpowiedzi zostawionych przez innych graczy. Chciałem odkryć wszystko na własną rękę, ucząc się na popełnianych błędach. Chciałem, by doświadczenie z grą było idealne.

Nie wiem, który poziom miała moja postać, gdy stwierdziłem, że pora już złożyć wizytę Margitowi. Czterdziesty? Pięćdziesiąty? W każdym razie wysoki. Nie ograniczyłem się bowiem do przeczesania Pogrobna i Płaczącej Równiny – zahaczyłem również o Jeziorną Liurnię oraz Caelid. Wiedziałem, że teoretycznie powinienem zająć się czymś innym, ale bawiłem się zbyt dobrze, by przestać.

Co istotne, poziom trudności ciągle rósł; starcia z Apostołem Boskiej Skóry – mam na myśli to w Boskiej Wieży Caelid – czy duetem Lwi Wynaturzeniec i Rycerz Tygla zapamiętam na długo. Chciałem zmierzyć się też z Radahnem... na szczęście jeszcze nie mogłem. Dopiero to skłoniło mnie do zrobienia kilku kroków wstecz i walki z Margitem.

Popierdółka, a nie boss

Nie muszę chyba dodawać, że okazał się on śmiesznie łatwy. Podobnie jak cały Zamek Burzowego Całunu oraz czekający na jego końcu Godrick, Zszywaniec. Nie twierdzę, iż nie ginąłem, ale przytrafiające mi się zgony wynikały raczej z nieuwagi, przesadnej brawury i pewności siebie niż z wysokiego poziomu trudności. Wystarczała odrobina koncentracji oraz cierpliwości, bym przez wszystkich wrogów przechodził niczym rozgrzany nóż przez kostkę ciepłego masła.

Czułem, że coś jest nie tak – liczba run, jakie otrzymywałem za przeciwników i bossów, była dziwnie mała, a poziom postaci nagle przestał rosnąć jak szalony. Zorientowałem się, gdzie popełniłem błąd. Obiecałem sobie więcej tego nie robić, po czym ruszyłem dokończyć sprawy w Jeziornej Liurnii. Ale, ale... cóż to ja miałem w ekwipunku? Dwie części pieczęci odblokowującej windę na Płaskowyż Altus. W ślad za Bilbo Bagginsem mogłem zakrzyknąć: „Wybieram się na przygodę!” (tłumaczenie własne).

I tak zwiedzałem, zwiedzałem, zwiedzałem. A poziom postaci rósł, rósł, rósł. Odkryłem sporą część Płaskowyżu Altus, Góry Gelmir, Wulkanicznego Dworu... dobrze, że aby wejść do Leyndell, potrzebowałem więcej niż jednego wielkiego runu. W tym momencie przypomniałem sobie o walce z Radahnem. Ku mojej uciesze wreszcie była dostępna. Do tego czasu zdążyłem usłyszeć, że jest to dość wymagający boss, a samo starcie z nim należy do najbardziej „epickich” w całej grze.

Zepsułem sobie grę w Elden Ring. Pogrążyła mnie eksploracja - ilustracja #2
„Epickie” starcie? Nie w moim przypadku.

Jak się pewnie domyślacie, dla mnie okazało się rozczarowaniem. Gwiezdna Plaga padł przy pierwszej próbie, choć nie przywołałem żadnych NPC do pomocy. Prawie mnie zabił – prawie... To, co nie udało się Radahnowi, tym bardziej nie powiodło się Godfreyowi, Pierwszemu Eldeńskiemu Władcy. Bo mając drugi wielki run oczywiście ruszyłem do Leyndell. Dopiero Morgott, Król Omenów, kilka razy pozbawił mnie życia. Szybko jednak odpłaciłem mu pięknym za nadobne. Odbiwszy się od ściany cierni, ruszyłem zaś na podbój Zakazanych Krain i Szczytów Gór Olbrzymów.

Dokończyć niedokończone sprawy

Po pokonaniu Ognistego Olbrzyma – ten przynajmniej sprostał swojej internetowej legendzie, choć wystarczyło mi pięć, dziesięć prób, by go zgładzić – odniosłem (błędne) wrażenie, że powoli zbliżam się do końca gry. Na liczniku miałem już sporo godzin, więc pora była ku temu odpowiednia. Przerażała mnie jednak bardzo niewielka liczba zdobytych osiągnięć – miałem na koncie zaledwie trzynaście z czterdziestu dwóch trofeów. Bossów położyłem wprawdzie bez liku, ale najwyraźniej nie tych, co trzeba. Nie chcąc mierzyć się z pozostałymi w nowej grze plus, posłuchałem rozbrzmiewającego w mojej głowie dzwonu i zawróciłem, by dokończyć wszystko, co pominąłem.

Raz było to całkowicie bezstresowe doświadczenie – patrz: widowiskowa wizualnie walka z Rennalą, Królową Pełni Księżyca; żeby przegrać, musiałbym się wyjątkowo postarać – a kiedy indziej, mimo wszystko, dłonie zdążyły mi się spocić, a z ust padło kilka bluzgów. I całe szczęście, bo nie wyobrażam sobie, bym miał pokonać Malenię za pierwszym razem – tak jak Radahna – i zastanawiać się, co takiego niezwykłego ludzie widzą w tym starciu.

Zepsułem sobie grę w Elden Ring. Pogrążyła mnie eksploracja - ilustracja #3
Przynajmniej oczy miały ucztę...

Końcowy boss napsuł mi nieco krwi, ale naprawdę – tylko odrobinkę. Generalnie nie miałem jednak większych problemów z ukończeniem Elden Ringa. Sęk w tym, że chciałbym mieć. Brakowało mi tych zapadających w pamięć momentów – tak charakterystycznych dla dzieł FromSoftware – gdy dochodziłem nie do ściany stricte fabularnej, a do ściany w postaci bossa, którego nie mogłem pokonać. I choć na własne życzenie zepsułem sobie grę – o ile można tak rzec, bo w końcu bawiłem się wyśmienicie – zrobiłem to tylko dlatego, że mogłem. Deweloper mi na to pozwolił.

Soulslike przez małe „s”

Reżyser Elden Ringa Hidetaka Miyazaki zapewniał w przedpremierowych wywiadach, iż jego zespołowi przyświecał cel, by stworzyć produkcję nastawioną na przezwyciężanie trudności poprzez wykorzystywanie sprytu, analizę, zapamiętywanie pewnych prawidłowości i naukę na własnych błędach. Jednocześnie ojciec Soulsów wyznał, że największym problemem było zbalansowanie gry w taki sposób, by utrzymać znany z poprzednich dzieł studia styl zabawy i towarzyszące mu wyzwanie, nie narzucając przy tym kolejności zwiedzania lokacji czy stopnia, w jakim warto je eksplorować.

Mój przypadek pokazuje, że udało się to autorom tylko połowicznie. Gdybym nieco bardziej trzymał się wyznaczonej przez nich – czy też przez fabułę – ścieżki, problem pewnie by nie wystąpił. Niemniej przecież nie musiałem; mogłem obrać zupełnie inną drogę. W konsekwencji im dokładniej zgłębiłem Ziemie Pomiędzy, tym mniejsza jazda bez trzymanki czekała mnie w późniejszej fazie gry.

Zepsułem sobie grę w Elden Ring. Pogrążyła mnie eksploracja - ilustracja #4
Pierwsza wizyta tutaj na długo zapada w pamięć.

Ponadto jej otwartość wpłynęła również na podejście dewelopera do projektowania wyzwań. W Elden Ringu jest relatywnie mało trudnych lokacji – Zamek Burzowego Całunu może nastręczyć trochę problemów, jeśli udamy się doń zbyt wcześnie, a Święte Drzewo Miquelli i Elphael napsuje krwi nawet wysokopoziomowym postaciom, ale podobnych miejscówek nie ma za wiele. Tymczasem w Soulsach czy Bloodbornie nerwy potrafiły nadszarpnąć już początkowe etapy. Knieja Upadłych Olbrzymów z DS2, Osada Nieumarłych z „trójki” czy Centrum Yharnam z Bloodborne’a – z tymi cholernymi wilkołakami na moście – dzięki swojej zamkniętej strukturze skrywały wiele (nie)przyjemnych niespodzianek.

Gracz musiał więc non stop mieć się na baczności. W Elden Ringu podobne emocje towarzyszyły mi jedynie w starciach z co niektórymi bossami. Eksploracja okazała się w sumie łatwa i przyjemna – nie tylko ze względu na moją rozwiniętą nieco ponad normę postać, ale i przez małą liczbę wrednych deweloperskich sztuczek oraz występujące co dwa kroki miejsca łaski (tutejsze ogniska), między którymi można się bez problemu teleportować.

Wyzwania poza walką

W Dark Souls pojedynek z wymagającym bossem często był zwieńczeniem przemierzania trudnej lokacji. Panowie Ornstein i Smough z „jedynki” to przykład zbyt dobry, by go nie wykorzystać. Mniej więcej połowa gry, zmęczony pułapkami z Fortecy Sena i łucznikami z Anor Londo gracz przechodzi przez mgłę... tylko po to, by zorientować się, że musi walczyć z tymi dwoma niecnotami naraz. Uważam, że – mimo upływu lat – jest to wciąż jedno z najtrudniejszych starć, jakie zaserwowało FromSoftware. Jeśli wyjątkowo nam w nim nie idzie, można co prawda pogrindować. Ostatecznie jednak i tak trzeba nauczyć się ruchów obu niemilców, by móc ich pokonać i stanąć przed majestatycznym obliczem Gwynevere.

Zepsułem sobie grę w Elden Ring. Pogrążyła mnie eksploracja - ilustracja #5
Tych dwóch nicponi zawsze sprawia kłopoty.

Sztuczne zwiększenie statystyk postaci w Dark Souls mogło pomóc, ale nie było powiedziane, że grind zapewni sukces. W Elden Ringu nie musimy się do niego uciekać, jeśli mamy problemy. Zawsze możemy pójść w nowe miejsce bądź odkryć pominięte fragmenty tego, w którym już byliśmy, przy okazji zdobywając cenne doświadczenie oraz przydatne przedmioty. Jedno i drugie znacznie ułatwi sprawiającą ewentualne problemy walkę. Jednocześnie eksploracja kolejnych lokacji jest bardzo przyjemna – dla mnie okazała się wręcz zbyt przyjemna.

Dlatego też, spędziwszy z Elden Ringiem ok. 150 godzin, potrzebowałem odskoczni. Ku własnemu zaskoczeniu świeżość znalazłem w remake’u Demon’s Souls. W oryginał co prawda nie grałem, ale od wiernie odświeżonej jego wersji oczekiwałem jedynie ładnej grafiki i zalążków pomysłów, które doczekały się rozwinięcia w późniejszych dziełach FromSoftware. Dostałem zaś to, czego odrobinę mi zabrakło (czy raczej: co sam sobie odebrałem) w Elden Ringuutrzymujący się wysoki poziom trudności, niesłabnące poczucie zagrożenia i klimat, który można kroić nożem.

Jedynie projekt bossów okazał się nieco zbyt prosty; na tym akurat polu ER zdecydowanie wygrywa. Na szczęście śliczne, świetnie pomyślane lokacje z nawiązką to wynagradzają. Czasem irytują – zwłaszcza gdy w celu zmierzenia się z co niektórymi „szefami” (dopiero ich pokonanie odblokowuje następny punkt kontrolny) trzeba przez kilka minut przedzierać się przez pomniejszych przeciwników – ale po Elden Ringu okazało się to dziwnie odświeżającym doświadczeniem.

Zepsułem sobie grę w Elden Ring. Pogrążyła mnie eksploracja - ilustracja #6
Sorry, Elden Ringu, remake Demon’s Souls to bardziej next-genowe doświadczenie.

Formuła wymagająca dalszego rozwinięcia

Nie twierdzę, oczywiście, że w najnowszym dziele FromSoftware wykonało krok wstecz względem stareńkiego Demon’s Souls czy innych swoich gier. Wręcz przeciwnie – studio sukcesywnie rozwija przyjętą formułę i idzie mu to co najmniej dobrze. Jestem przekonany, że gdy stworzę nową postać w Elden Ringu – całkiem nieźle znając już Ziemie Pomiędzy – i celowo oddam się bardziej liniowej zabawie, do minimum ograniczając eksplorację, znajdę w tej produkcji to, co ominęło mnie przy pierwszym podejściu. Liczę również, że niewątpliwie będący melodią przyszłości Elden Ring 2 zapewni mi zarówno wyzwanie, jak i niczym nieskrępowaną wolność.

OD AUTORA

Elden Ring był moją szóstą grą FromSoftware. Pozostałe – nie licząc Demon’s Souls, którego remake obecnie przechodzę – „wymaksowałem” i ukończyłem po kilka razy. Z ER będzie podobnie, choć biorąc pod uwagę jego rozmiar, nie wiem, kiedy to się stanie. Przez długi czas od premiery żywiłem przekonanie, że mam do czynienia z najlepszą pozycją w dorobku Hidetaki Miyazakiego i spółki, ale ostatecznie to Bloodborne pozostaje dla mnie soulslikiem idealnym.

Hubert Śledziewski

Hubert Śledziewski

Zawodowo pisze od 2016 roku. Z GRYOnline.pl związał się pięć lat później – choć zna serwis, odkąd ma dostęp do Internetu – by połączyć zamiłowanie do słowa i gier. Zajmuje się głównie newsami i publicystyką. Z wykształcenia socjolog, z pasji gracz. Przygodę z gamingiem rozpoczął w wieku czterech lat – od Pegasusa. Obecnie preferuje PC i wymagające RPG-i, lecz nie stroni ani od konsol, ani od innych gatunków. Kiedy nie gra i nie pisze, najchętniej czyta, ogląda seriale (rzadziej filmy) i mecze Premier League, słucha ciężkiej muzyki, a także spaceruje z psem. Niemal bezkrytycznie kocha twórczość Stephena Kinga. Nie porzuca planów pójścia w jego ślady. Pierwsze „dokonania literackie” trzyma jednak zamknięte głęboko w szufladzie.

więcej