autor: Szymon Liebert
Journey - przedpremierowy test - Strona 2
Twórcy Flower zabrali nas w niezwykłą podróż w becie swojej nowej gry – Journey. Czy studio thatgamecompany ponownie zachwyci swoimi niebanalnymi pomysłami?
Ten tekst był przygotowany przed premierą gry.
Pewną niewiadomą jest to, czy Journey zostanie podzielone na etapy, czy może będzie bardziej płynnym doświadczeniem. Pierwsze rozwiązanie jest bardziej prawdopodobne, bo w becie mogliśmy przejść trzy odrębne fragmenty przygody. W drugim objawiła się najciekawsza funkcja gry – sprytnie ukryty przed graczem tryb multiplayer.
W nowej lokacji naszym zadaniem było rozciągnięcie długich wstęg, aby stworzyć przejście nad kolejnymi fragmentami zburzonego mostu. W pewnym momencie podbiegła do nas identycznie wyglądająca postać. Twórcy sygnalizują jej pojawienie się poprzez delikatne rozświetlenie bocznej części ekranu. W ten sposób możemy szybko zlokalizować drugą osobę. Mimo że nie znamy jej tożsamości, a środki komunikacji są ograniczone, trudno zignorować obecność innego podróżnika. W tym niepokojącym, tajemniczym czy wręcz zapomnianym świecie każdy sprzymierzeniec jest na wagę złota.
Zubożenie gry o standardową dzisiaj komunikację głosową pozwoliło osiągnąć prosty efekt: nikt nie zepsuje klimatu krzykami, obrażaniem czy komentarzami kierowanymi do osób postronnych. W becie Journey musieliśmy zdać się na kontakt wzrokowy i prosty sygnał dźwiękowy. Przynosi to piorunujące efekty: zastanawiamy się, co zrobi druga osoba, gdzie pójdzie i czy pomoże nam rozwiązać zagadkę. Dodatkową zachętą do współpracy jest fakt, że używając sygnału w pobliżu innej istoty, napełniamy ją energią. To z kolei zwiększa mobilność obu graczy.

Spotkanie z nieznajomym zaowocowało chwilową przyjaźnią. Wspólnie przeszukaliśmy zakamarki pustyni w nadziei na znalezienie ukrytych elementów, a później rozwinęliśmy wstęgi. Razem wzlecieliśmy po nich na górę mostu i aktywowaliśmy przełączniki, aby zapoznać się z kolejną wizją. W trzeciej części bety trafiliśmy na dalszy fragment pustyni. Tym razem trzeba było uwalniać magiczne latawce z zakopanych w piasku budowli. Dziwaczne obiekty prowadziły przez wydmy, poćwierkując wesoło i zachęcając do ruszenia w dalszą drogę. Wydawanie prostego dźwięku w zupełności wystarczało do informowania drugiej osoby o gotowości do działania czy własnych odkryciach. Wszystko będzie zależeć od tego, na kogo trafimy.
Po kilkunastu sekundach mknęliśmy przez okolicę, słuchając melancholijnej kompozycji w nieustających podmuchów wiatru i w towarzystwie kilku latawców. Nagle, z wciąż widniejącej na horyzoncie mrocznej góry, wypłynęła wstęga białego światła, która uderzyła w wydmę nieopodal. Podążając dalej za latawcami, zjechaliśmy ze zbocza, w stronę ogromnej budowli pogrążonej we mgle i syczącej obłokami pary. I tym zaskakująco industrialnym akcentem zakończyła się niezwykła podróż przez wydmy. Kim była osoba, która towarzyszyła nam przez ostatnie kilkanaście minut? Tego nie dowiemy się pewnie nigdy.