autor: Grzegorz Bobrek
Fallout: New Vegas - Już graliśmy! - gamescom 2010
Zupełnie nowe przygody w postnuklearnym świecie Fallouta. Czy Obsidian nareszcie dostarczy graczom kompletny i dopracowany produkt?
Przeczytaj recenzję Fallout: New Vegas - recenzja gry
Artykuł powstał na bazie wersji X360.
Ilekroć wchodzę w kontakt z grami studia Obsidian, mam mieszane uczucia. Z jednej strony te produkcje wybijają się ponad przeciętność ciekawymi rozwiązaniami erpegowymi i interesującą fabułą. Jednocześnie deweloper ma rzadki talent do partaczenia płaszczyzny technicznej: przeważnie jego tytuły wyglądają słabo, są kiepsko zoptymalizowane dla docelowej platformy, a w czasie premiery pełne niezliczonych bugów. Trudno się zatem dziwić, że gracze mogą – całkowicie słusznie – podchodzić z dystansem do najnowszego dzieła Obsidiana – Fallout: New Vegas.
Pierwsze wrażenie z prezentacji na targach gamescom 2010 było jednak jak najbardziej pozytywne. Zamiast zostać zbombardowany marketingowym bełkotem, zostałem poproszony o wygodne ułożenie się w fotelu i włączenie w menu opcji „Nowa gra”. Oto pewność siebie dewelopera: nie pokazał sprytnie dobranych i odpicowanych fragmentów, ale pozwolił na godzinną eksplorację świata New Vegas bez żadnych ograniczeń.
Kolejna inkarnacja postapokaliptycznego uniwersum zbudowana jest na znanym z trzeciej części silniku. Przed graczem stoi jednak otworem całkowicie nowa lokacja – New Vegas i okolice, stanowiące w sumie rejon o wielkości porównywalnej do tej z poprzedniej części. Zaczynamy istnym „kopniakiem w głowę” (tytuł misji): nasz bohater, zakopany żywcem, cudem uchodzi z życiem, odratowany przez członków niewielkiej społeczności miasteczka Goodsprings. Niewiele pamiętając ze swej przeszłości, poraniony i z poważnymi obrażeniami głowy, zostaje poddany oględzinom przez lokalnego lekarza.
Mamy tu do czynienia ze sprytnie zawoalowanym procesem tworzenia postaci. Odpowiadając na kolejne pytania doktora, modyfikujemy wygląd i umiejętności bohatera. Moją uwagę szczególnie zwróciły traity – specjalne cechy dodające głębi postaci. Zgodnie z zasadami wyznaczonymi przez pierwszą część cyklu jest to broń obosieczna – za każdą korzyść musimy zapłacić wyraźną wadą. Większość traitów w New Vegas jest całkowicie nowa. Możemy np. zdecydować się na szybsze miotanie granatami, jednak kosztem celności każdego rzutu. Nie brak tu charakterystycznych dla serii humorystycznych akcentów. Cecha o nazwie „Wild Wasteland” jest opisana niezwykle tajemniczo: ma zapewniać niezapomniane doznania. Obrazek wskazuje na możliwość występowania narkotycznych wizji. Jak naprawdę wybór „Wild Wasteland” wpływa na wrażenia z gry, przekonamy się zapewne po premierze tytułu.
Przed opuszczeniem chaty lekarza musimy jeszcze odpowiedzieć na pytanie dotyczące stopnia trudności. Poza znanym z „trójki” suwakiem, dostosowującym poziom komplikacji walk (w każdym momencie gry), istnieje opcja „Hardcore Mode”. Ów tryb to ukłon w stronę miłośników serii, którym poprzednia część wydała się za łatwa. Będąc prawdziwym hardkorem musimy liczyć się z regularnym uzupełnianiem płynów, trudniejszą mechaniką leczenia ran (m.in. potrzeba czasu, aby chemia stimpacka rozeszła się po krwiobiegu) i mniejszą pojemnością plecaka – amunicja ponownie będzie miała swoją wagę. Nie rzucam się jednak na głęboką wodę – standardowy stopień trudności na razie powinien wystarczyć – i szybko okazuje się, że wyzwań będzie aż nadto.