autor: Maciej Makuła
Killzone 3 - już graliśmy! - Strona 2
Killzone 3, Amsterdam, dziwne wrażenia wzrokowe – czyli pomysły Sony na przedłużenie żywota PlayStation 3.
Przeczytaj recenzję Killzone 3 - recenzja gry
Założenia są proste – pomimo posłania do parku sztywnych zła większego, pozostały jeszcze dwa mniejsze. I – co należy dodać – wzajemnie się nielubiące. Są to bowiem liderzy, którzy po dojściu do władzy Visariego musieli odsunąć się w cień, z którego właśnie wychodzą, bo chaos, jaki teraz zapanował, sprzyja szerzeniu nowego ładu.
Co na to ISA? Skłamałbym pisząc, że wiem – na pewno jednak w ramach działań naszych starych bohaterów (tutaj duet z dwójki, czyli żołnierze Sev i Rico) odwiedzimy rejony, z których zapamiętałem: zniszczone wybuchem bomby jądrowej miasto, niebezpieczne dżungle oraz zamarznięte akweny (bo po Modern Warfare 2 każda gra musi mieć swoją „misję na śniegu”). I właśnie kilka fragmentów tego ostatniego wypadu mogłem sprawdzić na własnej skórze.
Pędzą nasze jetpacki szybkie niby wiatr
Akcja toczyła się w niezwykle malowniczej krainie i miała jakiś związek z platformami wiertniczymi (nie chcieli nam powiedzieć, o co chodzi, naprawdę). Krainę nazwałem malowniczą, bo było to zamarznięte morze (a może ocean albo inne Śniardwy). I to najwyraźniej w trakcie sztormu, bo wokół piętrzyły się nieruchome fale. Gdzieniegdzie co prawda było widać wodę w stanie ciekłym, na co nawet specjalnie zwrócono naszą uwagę (wiecie – „ostatnie 40 lat pracowaliśmy nad tą wspaniała animacją powierzchni”), ale to śnieg grał pierwsze skrzypce.

Ponieważ ograniczono informacje na temat tła fabularnego – uwagę moją skupiły nowości w samej rozgrywce (co pewnie było zamierzone). Ogólnie rzecz biorąc – jest to stary, dobry (czy jakim go tam zapamiętaliście) Killzone 2. Przeciwnicy mają być inteligentniejsi, system ukrywania się za zasłonami bardziej dopracowany, grafika jeszcze piękniejsza – ale tak naprawdę gra pod tymi względami po prostu utrzymuje poziom poprzedniczki.
Pojawiły się naturalnie nowe rodzaje oręża – np. potężny minigun (czyli taki karabin z wieloma lufami, których wyloty opisane są na okręgu, który to okrąg obraca się wokół własnej osi podczas strzelania) oraz specjalna wyrzutnia rakiet – wyrzucająca trzy rakiety, które najpierw lecą, hen, ku górze, a potem spadają na biednych (ale w końcu złych do szpiku kości) przeciwników. O tych cudach mi wiadomo.
Coś ci wpadło do oka
Prawdziwą gwiazdą pokazu był jednak powrót znanego z Killzone 1 systemu brutalnych dobić (doczekał się on nawet specjalnego zwiastuna z muzyką Velvet Underground, tacy twórcy z niego dumni). Był to, swoją drogą, jeden z większych baboli w grze (mowa o 1 części) – działał prosto, po wciśnięciu przycisku nasza postać efektownie mordowała wroga w zasięgu kończyn. Sztuczka polegała jednak na tym, że wykonujący ów atak stawał się nietykalny, co doprowadziło do tego, że rozwalenie gołymi rękoma trzech stojących blisko siebie przeciwników nie stanowiło większego problemu.
Jednak bądźmy optymistami – co prawda krążący po miejscu prezentacji twórcy nie byli jeszcze pewni, czy podtrzymają tę chlubną tradycję, ale pod względem widowiskowości system spisuje się na medal. Wkładamy naszym wrogom noże do oczu, bijemy kolbami po zębach, kolanami po brodach, a jakby tego było mało, jeśli tylko otoczenie wyrazi chęć współpracy – rozbijamy ich głowy o mury, kamienie itd. No, jest brutalnie.