autor: Bolesław Wójtowicz
Joint Operations: Typhoon Rising - test przed premierą - Strona 5
Wieloosobowa taktyczna gra akcji z widokiem z perspektywy pierwszej osoby o nazwie Joint Operations przygotowana przez ekipę developerską z firmy NovaLogic (autorzy m.in. Delta Force: Black Hawk Down).
Przeczytaj recenzję Joint Operations: Typhoon Rising - recenzja gry
A teraz na spokojnie...
Tak mniej więcej, w sporym uproszczeniu, wygląda akcja podczas misji. Oczywiście nie tylko jednej, jest to raczej zbitek wrażeń z kilku map, ale mniej więcej pokazuje, w skromnym zarysie, to co nas czeka, kiedy zdecydujemy się, by opowiedzieć po jednej ze stron konfliktu. Udział w walce na jednej z tych map wzięło około 36 żołnierzy, chociaż jednocześnie może walczyć do 150 przeciwników za pomocą NovaWorld i 64 w sieci LAN. A mapy są ogromne...
Twórcy mówią o 64 kilometrach kwadratowych. Możliwe, nie mierzyłem, ale nie chciałbym przechodzić ich na własnych nogach... Zostały wykonane w sposób naprawdę znakomity. Przepięknie odwzorowana roślinność, palmy, zarośla, wysokie trawy mogące stanowić zarówno kryjówkę jak i pułapkę, piaszczyste plaże, zmienność pór dnia i nocy, chmury i słońce prosto w oczy, zrujnowane zabudowania noszące ślady walk, pola ryżowe i błękitne morze... Nie wiem, czy oprawa graficzna zostanie w stosunku do bety jeszcze podrasowana, ale i tak prezentuje się już teraz przyzwoicie. Owszem, jak łatwo się domyślić, coś za coś... Czyli o wymaganiach sprzętowych... Od początku słyszałem, że ta gra potrzebuje solidnego komputera, więc nieco obawiałem się, dysponując zaledwie Athlonem 2500, GF 5200 oraz 512 RAM, że może być ze mną krucho. Jednakże, przy ustawieniu detali na Normal, o czym w delikatny sposób gra sama zdecydowała, bitwy na mapach toczyłem bez jakichkolwiek zacięć. Wszystko latało, biegało, śmigało, krzyczało, aż miło było popatrzyć i posłuchać... I wyglądało naprawdę nieźle... Bez większych zacięć.
Jak z tego krótkiego opisu walk na mapach można wywnioskować, wielokrotnie będziemy zmuszeni, by posłużyć się pojazdami mechanicznymi. Każdy, kto choć trochę grał w „BF 1942” wie, ile może to sprawić kłopotu. Tutaj jest inaczej. Podchodzisz do pojazdu, pojawia ci się zielony prostokąt, w którym masz napisane, co możesz w danej chwili uczynić. Powiedzmy, że zaświecił się napis „Control” – wciskasz Shift... i płyniesz lub jedziesz, sterując klawiszami kierunkowymi. To wszystko. Podobnie jest ze wszystkim, czym chcesz się posłużyć. W takim np. śmigłowcu nie musisz od razu być pilotem. Usiądź sobie na ławeczce i czekaj, aż kumpel zawiezie cię do punktu docelowego. Na mapie możesz posłużyć się wszystkim, od helikopterów, jeepów, wyrzutni rakietowych, aż po łodzie i amfibie. Każdy może kierować każdym rodzajem sprzętu, i to niezależnie od wybranej specjalizacji.
Warto pamiętać o jednym. Podstawą tej gry jest współdziałanie. Wiem, że trudno o czymś takim mówić, gdy na mapie pojawia się kilkudziesięciu uzbrojonych po zęby i żądnych mordu facetów. Ale, aby wykonać powierzone twojemu zespołowi zadania, jest to bezwzględnie konieczne. Nie poradzisz sobie przeważnie bez kumpla, który osłoni cię celnym ogniem, czy innego, kierującego ogromnym transportowym helikopterem, który weźmie na pokład twojego Strykera z kilkoma ludźmi wewnątrz, i wysadzi na innej wyspie. Bez tego ani rusz... Pamiętajcie, „Joint Operations”, to współdziałanie...
Walka na mapie jest niezwykle szybka, dynamiczna i bardzo brutalna. Zatrzymanie się w miejscu, choć na chwilę, niechybnie skończy się zejściem w zaświaty. Początkowo gracz może czuć się nieco zagubiony i oszołomiony w tym pozornym chaosie, ale jeśli tylko dobrze się rozejrzy, pozna mapy i zasady poruszania po nich, przyjrzy się punktom obrony, pozna wszelkie kryjówki i miejsca zasadzek, nauczy wykorzystywania broni, pojazdów i naturalnych osłon, by zza nich się ostrożnie wychylać, to po którymś z kolei respawnie, będzie już wiedział o co w tym wszystkim chodzi. Później jest już tylko lepiej...