autor: Przemysław Zamęcki
Graliśmy w We Happy Few – to nie jest nowy BioShock - Strona 2
We Happy Few zaskoczyło prezentacją podczas ostatnich targów E3, przywodząc na myśl grę utrzymaną w stylistyce BioShocków. Dystopiczna rzeczywistość połowy lat sześćdziesiątych w Wielkiej Brytanii skrywa jednak inne tajemnice.
Przeczytaj recenzję Recenzja gry We Happy Few – nieślubne dziecko BioShocka i Dishonored
Survival pełną gębą

Oprawa wizualna ma się nieźle, przynajmniej w najbliższym otoczeniu. Dalej niestety widać liczne uproszczenia i dorysowywanie się obiektów.
Grę rozpoczynamy w kanałach, gdzie znajduje się baza wypadowa Hastingsa. Możemy tutaj przetrzymywać przedmioty niemieszczące się w plecaku. Jest tu też łóżko, w którym Arthur ma szansę odpocząć po wyprawie na powierzchnię, aczkolwiek również i tam miejsc do relaksu nie brakuje. Tyle tylko, że domy wyposażone w łóżka nie zawsze są opuszczone, a miejscowi nie lubią, jak ktoś im się szwenda po mieszkaniu. Warto tu podkreślić, że twórcy nie potraktowali zamieszkujących miasteczko NPC po macoszemu. Każdy z nich ma imię i nazwisko, z każdym teoretycznie można zamienić dwa słowa, a dodatkowo mieszkańcy Wellington Wells są wyczuleni na wszelkie kradzieże i przemoc. Trochę to irytujące, biorąc pod uwagę fakt, że aby posuwać się naprzód, trzeba przetrząsać wszystkie napotkane obiekty mogące zawierać jakieś fanty.
Osobom, które chciałyby pokojowo koegzystować z miejscowymi, przychodzi w sukurs umiejętność skradania się (można się nawet schować pod łóżkiem), pozostali skazani są na liczne potyczki. Walczymy za pomocą pięści, gałęzi, kijów do krykieta – wszystko, co tylko da się wziąć do ręki, może posłużyć do zrobienia krzywdy przeciwnikom. Mechanika starć nie jest skomplikowana i ogranicza się do wyprowadzania ciosów i blokowania, niemniej nie ma się poczucia, że czegokolwiek jej brakuje. Co ważne, można delikwenta zatłuc na śmierć lub oszczędzić – o ile ten przykucnie i sam straci ochotę do bitki.

Compulsion Games to niewielka firma, której siedziba mieści się w starej fabryce gramofonów w Montrealu. Liczące dwadzieścia osób studio odpowiedzialne jest za wydaną w 2013 roku grę Contrast. Już ten tytuł pokazał, że twórcy lubują się w ciekawych stylizacjach swoich produkcji oraz mieszaniu gatunków.
Eksploracja to podstawa, ale musi ona też czemuś służyć. We Happy Few stara się opowiadać jakąś historię i oferuje niemało zadań pobocznych, jednak najważniejszy jest tu crafting i survival. Przetrząsamy więc lokacje w poszukiwaniu taśm klejących, różnych szmat, metalowych sztabek i mnóstwa innych dupereli, by móc stworzyć przedmiot pomagający w dalszej szperaninie (np. łom), ale też pozwalający wykonać określone zadanie. Osobiście nie przepadam za tego typu rozwiązaniami i staram się ich w grach unikać, niemniej twórcy z Compulsion postanowili jeszcze bardziej utrudnić nam sprawę. Jeżeli miarą prawdziwie survivalowej gry jest to, że nie polega ona tylko na zbieraniu gratów, ale także skupia naszą uwagę na podstawowych potrzebach bohaterów, to WHF jest survivalem pełną gębą. Arthur musi jeść, pić, spać, może się zatruć nieświeżym jedzeniem, może się wykrwawić. Niewyspany Arthur to Arthur słaby, niemogący wykorzystać całego paska staminy. Arthur głodny lub spragniony to Arthur martwy. Nie muszę pisać, że do tego samego stanu może doprowadzić zatrucie. Aby bohater się nie wykrwawił, należy nosić ze sobą zapas bandaży i alkoholu.