autor: Kacper Pitala
Mirror's Edge: Catalyst - już graliśmy w pierwszoosobowy symulator parkouru - Strona 2
Wybraliśmy się do Szwecji, aby sprawdzić w akcji nadchodzącą wielkimi krokami, nową odsłonę cyklu Mirror's Edge. Co zmieniło się po ośmiu latach w pierwszoosobowym symulatorze parkouru?
Przeczytaj recenzję Recenzja gry Mirror's Edge: Catalyst - Faith podąża śladem Assassin’s Creed
Są też jeszcze, oczywiście, wspomniane już zadania poboczne. Mowa o minimisjach, którym najbliżej chyba do tego, co Ubisoft zaoferował przy okazji pecetowej premiery pierwszego Assassin’s Creed. W Catalyście mamy bieg na czas, przenoszenie przesyłki na czas i dezaktywowanie wrogich anten (nie na czas). Trzy rodzaje misji, przynajmniej na początku gry, którymi można zająć się w dowolnym momencie pomiędzy wykonywaniem zadań głównych. Jedynym problemem okazuje się ich szablonowość. Daje ona o sobie znać szczególnie wtedy, gdy przebieg misji jest wieloetapowy. Dezaktywowanie anteny zawsze sprowadza się do pokonania grupki wrogów, wyłączenia urządzenia, a następnie ucieczki przed helikopterem. Parę takich zadań w przeciągu kilku godzin i już zaczyna się odczuwać znużenie, ale na szczęście nie oznacza to, że nie sprawiają one frajdy. Pozytywne w Mirror’s Edge: Catalyst wydaje się to, że nawet jeśli forma wyzwania nam się nudzi, to radość płynąca z samego aktu poruszania się nadal jest obecna. Dzięki temu da się tu obronić zarówno powtarzalne misje, jak i proste znajdźki, bo każda z tych rzeczy stanowi jedynie pretekst do tego, żeby przemieścić się od punktu A do punktu B, co zazwyczaj jest niepozbawione satysfakcji.
W Mirror’s Edge występuje teraz nawet rozwój postaci! Punkty doświadczenia zdobywamy zarówno za wykonywanie zadań, jak i za zbieranie znajdziek, a wśród odblokowywanych zdolności mamy i takie, które w poprzedniej części były dostępne od zawsze. Turlanie się po ziemi przy lądowaniu, szybki obrót podczas biegu po ścianie, podciąganie nóg nad przeszkodami. Jeśli szukać plusów, to niewątpliwie należy zaliczyć do nich fakt, że te bardziej zaawansowane ruchy poznajemy stopniowo i dzięki temu jesteśmy ich lepiej świadomi. Dużo miejsca zajmują też umiejętności związane z walką, chociaż tutaj spory procent to po prostu zwiększenie obrażeń lub odporności. Nie jest to może element, którego gra bardzo potrzebuje, ale jego obecność na pewno nie szkodzi.
Najlepiej, jeśli gra przy okazji daje nam też pewną swobodę. Sprytnie skonstruowane są chociażby biegi na czas, bo mimo że po drodze od startu do mety trafiamy na strzałki, stanowią one tylko ogólny wyznacznik kierunku, który musimy obrać. Najszybszą ścieżkę trzeba już odnaleźć samemu, metodą prób i błędów, i właśnie w takich momentach otwarta struktura Catalysta lśni. Nie zawsze tak jest, bo prawdę mówiąc, większość czasu spędzamy, podążając szlakiem, który wybiera dla nas gra. Podobnie jak w oryginale kolejne obiekty, przez które musimy przeskoczyć, podświetlają się na czerwono, a żeby uniknąć sytuacji, kiedy taki obiekt łatwo przeoczyć, twórcy dodatkowo dorzucili czerwone smugi wskazujące dalszą trasę. Ta zmiana okazuje się jak najbardziej na plus, ponieważ dzięki niej o wiele łatwiej jest utrzymać tempo, chociaż z drugiej strony – jeszcze bardziej przywiązujemy się do jedynej słusznej drogi. Trudno tu znaleźć odpowiedni kompromis, bo gdzieś w tym wszystkim gubi się potencjał otwartego świata, a zamiast wybierania różnych ścieżek nasze decyzje zazwyczaj sprowadzają się do tego, czy przeskoczyć pudło po prawej, czy barierkę po lewej. W zamian za to dostajemy grę bardzo efektowną – nawet jeśli odpalamy misję po raz pierwszy, mamy dużą szansę na płynne i satysfakcjonujące przebiegnięcie całości.