Recenzja gry Assassin's Creed IV: Black Flag - piracki sandbox na szerokich wodach
Nie sprawdziły się obawy malkontentów - czwarta cześć sagi o asasynach to jeden z najlepszych sandboksów ostatnich lat a przesiadka na klimaty pirackie okazała się być strzałem w dziesiątkę.
Doskonale pamiętam dzień, w którym Ubisoft ujawnił światu istnienie nowej gry z serii Assassin’s Creed. Jękom i narzekaniom nie było końca, chyba żaden reprezentant tego cyklu nie spotkał się z tak negatywnym przyjęciem na starcie, jak właśnie Black Flag. Krytykowano zarówno ideę kontynuacji opowieści, która pierwotnie miała zakończyć się w trzeciej odsłonie, jak i pomysł przeniesienia akcji na malownicze Karaiby, gdzie jeszcze niedawno postrachem kapitanów okrętów byli morscy rozbójnicy. Dziś, ponad osiem miesięcy po oficjalnej zapowiedzi „czwórki”, wiemy już, że twórcy dokonali słusznego wyboru. Choć niektórym wyda się to zaskakujące, mamy do czynienia z jednym z najlepszych odcinków sagi.

- pierwszy w historii serii sandbox z prawdziwego zdarzenia;
- bohater, którego nie sposób nie polubić;
- bardzo udana fabuła w części historycznej;
- zrealizowany z pomysłem i humorem wątek współczesny;
- monstrualna ilość rzeczy do roboty;
- zróżnicowane aktywności dodatkowe;
- bitwy morskie, moduł rozbudowy statku;
- ładne, dobrze zaprojektowane miasta;
- piracki klimat;
- muzyka.
- niezbyt wymagający system walki, nie najwyższa inteligencja przeciwników;
- idiotyczne rozwiązania, zwłaszcza te dotyczące pola widzenia statków;
- niedoróbki techniczne.
Przed rozpoczęciem pirackiego żywota zastanawiałem się, czy autorzy nie polegną na niezwykle istotnym dla fabuły wątku rozgrywającym się w czasach współczesnych. Jak doskonale pamiętamy, „trójka” zamknęła pewien etap tej historii – Desmond Miles podjął decyzję o wyłączeniu się z animusowego projektu i konieczne stało się znalezienie nowego osobnika, który byłby w stanie dotrzeć do ukrytych w DNA wspomnień przodków. Z przyjemnością więc donoszę, że scenarzyści wybrnęli z tego kłopotu nadzwyczaj sprytnie, obsadzając w tej roli... gracza. W chwili rozpoczęcia przygody lądujemy w siedzibie firmy Abstergo Entertainment (kanadyjskiej filii korporacji założonej przez templariuszy, dedykowanej produktom rozrywkowym) i rozpoczynamy badanie losów Edwarda Kenwaya – korsarza, którego największy okres aktywności przypadł na drugą dekadę XVIII wieku. W teraźniejszych epizodach akcję obserwujemy z perspektywy pierwszej osoby i cały czas milczymy jak zaklęci. Dlaczego? Twórcy chcieli w ten sposób ułatwić utożsamienie się z odgrywaną postacią.
Oczywiście ten zabieg rodzi mnóstwo pytań, przede wszystkim o rzeczywiste powiązania naszego śmiałka z Obiektem 17, które są przecież niezbędne, by Animus mógł w ogóle zostać użyty. Scenariusz stopniowo odsłania kolejne elementy tajemniczej intrygi, skutecznie podgrzewając atmosferę aż do wielkiego finału. Uroku całości dodaje też fakt, że autorzy mocno pobawili się konwencją. Już na starcie zostaje przypomniane, że Abstergo Entertainment to firma, która pomogła Ubisoftowi stworzyć Assassin’s Creed III: Liberation na Vitę, dostarczając francuskiemu gigantowi informacji o życiu Aveline de Grandpré. Jeden z ekranów, prezentowanych przed uruchomieniem Black Flag, sugeruje, że uczestniczyła ona także w pracach nad „czwórką”, co prowadzi do ciekawej konkluzji. Grając w nowe Assassin’s Creed, jesteśmy niejako świadkami powstawania tego produktu, bo to właśnie wypady w przeszłość pozwalają poskładać w całość przygody Edwarda.

Sam Kenway to kompletne przeciwieństwo dotychczasowych bohaterów serii. Bractwo asasynów nasz podopieczny ma w głębokim poważaniu, podobnie zresztą jak i jego zaciętych wrogów, templariuszy. Pirata nie interesuje rywalizacja o władzę nad światem, obie frakcje traktuje przede wszystkim jak kłodę rzuconą pod nogi podczas próby wzbogacenia się na uprawianym przez siebie procederze. Za włączeniem Edwarda w szeregi klanu skrytobójców nie stoją żadne skomplikowane powiązania rodzinne, pragnienie zemsty czy inne, mniej lub bardziej wydumane bzdury. Kenway przywdziewa charakterystyczny kostium, bo po prostu udaje mu się go zdobyć – cała reszta to splot przypadkowych wydarzeń, które w końcu na poważnie wikłają go w odwieczny konflikt pomiędzy dwoma zwalczającymi się zakonami. Na pierwszym planie stale są jednak hiszpańskie reale, no i rum, bo ten w Black Flag leje się litrami.