autor: Amadeusz "ElMundo" Cyganek
Tak się robi platformówki! - recenzja gry Rayman Origins
Dwuwymiarowa platformówka z Raymanem w roli głównej to szalony powrót do klasyki gatunku. Czy udany? Na to pytanie odpowiadamy w recenzji Rayman Origins.
Choć w ostatnich latach wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że platformówki powoli odchodzą do lamusa, od kilkunastu miesięcy możemy obserwować niespodziewany renesans tego gatunku, możliwy głównie dzięki ofensywie kanałów dystrybucji sieciowej przeznaczonej zarówno dla pecetów, jak i konsol. Dawno jednak nie mieliśmy już do czynienia z klasycznymi „platformerami” stojącymi w jednym szeregu z największymi, pudełkowymi hitami. Rayman Origins ma zapoczątkować nowy trend – jeśli jego kontynuacja nastąpi w takim stylu, to z niecierpliwością czekam na dalszy rozwój sytuacji.
Wyglądało na to, że marka Raymana z każdym kolejnym rokiem systematycznie będzie rozmieniana na drobne. Ślad po fantastycznych przygodach uszatego bohatera opowiedzianych w trzech częściach niesamowitego cyklu jawił coraz mniej wyraźnie – wariackie minigierki z szalonymi Kórlikami to chyba nie było to, na co czekali wierni fani serii stworzonej od podstaw przez Michela Ancela. Zamiast pełnoprawnej kontynuacji Ubisoft wyszykował klasyczną i prostą platformówkę – okazuje się, że to wybór niezwykle trafiony.

Rayman: Origins to bowiem rozbudowana (jak na ten gatunek) gra oparta na tych samych zasadach, jakimi rządziły się staroszkolne, szalenie przyjemne platformówki. Akcja tej produkcji rozgrywa się na tzw. Rozdrożu Marzeń – miejscu, które jawi się jako kreskówkowy i zupełnie odrealniony, acz bogaty folder turystyczny. Podczas całej przygody trafiamy bowiem zarówno do gorącej dżungli, w której nie brak niebezpiecznych, szybkich wodospadów i gęstej roślinności, jak i do krainy skutej lodem, w której na każdym kroku czyhają niezbyt przyjemne i wyjątkowo mroźne zasadzki. Amatorzy podniebnych wrażeń również powinni być zachwyceni – przelotem zwiedzamy bowiem wyjątkową krainę pełną muzyki i dźwięków, za sprawą których Rayman i spółka wyczyniają doprawdy niezwykłe rzeczy. Wodne środowisko także okazuje się interesujące – przemierzając wpław wielkie zbiorniki, stawiamy czoła paskudnym kreaturom, którym matka natura poskąpiła urody. A przecież to ledwie ułamek atrakcji – Michel Ancel i jego ekipa dali niesamowity upust swojej inwencji twórczej, a efekt przerasta najśmielsze oczekiwania. Kapitalnego obrazu całości dopełniają oryginalni przeciwnicy – tak zwariowanego i jednocześnie dziwacznego zestawienia antagonistów nie widziałem już dawno.

Choć nowy Rayman pozornie wygląda jak produkcja skierowana przede wszystkim do najmłodszych odbiorców, odczucie to szybko weryfikuje rosnący z każdą minutą poziom trudności. Mimo że początkowo każdy kolejny etap przechodzi się sam, a zabawa opiera na podstawowych i klasycznych zasadach rządzących platformówkami, z czasem pokonywanie następnych plansz staje się naprawdę sporym wyzwaniem. Wraz z postępami w grze uszaty bohater i jego przyjaciele nabywają nowych umiejętności, które rzecz jasna otwierają przed nami kolejne możliwości w kwestii sposobu prowadzenia rozgrywki. Jakkolwiek skakanie po platformach, szybkie przebieżki oraz zbieranie monet i świecidełek to nadal podstawa zabawy, zaczynamy też stawiać czoła coraz trudniejszym przeciwnikom, unikać zmyślnych zasadzek i pułapek, a skomplikowane mechanizmy wymagają już chwili zastanowienia i krzty kombinatoryki. Wrażenie robi spore zróżnicowanie tempa akcji – spokojne, precyzyjne fragmenty przeplatają się z niezwykle dynamicznymi momentami ucieczek czy pogoni za oddalającym się celem. Nie brakuje także niezobowiązujących etapów strzeleckich – korzystając z usług komara giganta, pozbywamy się kolejnych chmar ptaków i innego latającego tałatajstwa, wsysając znajdujących się na drodze przeciwników lub plując obrzydliwym jadem.