
Onimusha 2: Samurai's Destiny Recenzja gry
Recenzja gry Onimusha 2: Samurai’s Destiny. To była świetna gra w czasach PS2 i ćwierć wieku później nic się nie zmieniło
Możliwe, że mieliście okazję zapoznać się z moimi pierwszymi wrażeniami ze zremasterowanej wersji Onimushy 2: Samurai’s Destiny. Teraz przyszła pora na pełną recenzję i rozwinięcie paru myśli – w końcu to prawdziwa sentymentalna wyprawa w przeszłość.
Recenzja powstała na bazie wersji PS5.
Zwłaszcza gdy natrafia się okazja zagrania w Onimushę, bo Capcom po latach przypomniał sobie o jej istnieniu i próbuje na nowo zainteresować graczy tą serią. Dlatego też przed premierą pełnoprawnej kontynuacji cyklu mieliśmy sposobność nadrobienia klasycznej „dwójeczki”.
Droga miecza i demona
To jeszcze raz w celu szybkiego uporządkowania informacji, aby osoby niezaznajomione z tą serią zyskały jakiś punkt zaczepienia – nie da się ukryć, że ten kultowy cykl jest już dość wiekowy i wielu współczesnych graczy nie miało zapewne okazji zagrać w Onimushę. Dla kontekstu wspomnę tylko, że „jedynka” (w dużym uproszczeniu) przypominała pierwsze odsłony Resident Evila. Była to gra akcji nastawiona na eksplorację, walkę i rozwiązywanie środowiskowych zagadek, cechująca się statycznymi ujęciami kamery oraz posiadająca prerenderowane tła, które stopniowo zaczynały już ustępować miejsca w pełni trójwymiarowemu środowisku. Onimusha wyróżniała się oczywiście settingiem – to mroczna, samurajska przygoda w demonicznych klimatach, podczas której zamiast posiadłości z żywymi trupami przemierzaliśmy zamek opanowany przez piekielne pomioty i walczyliśmy za pomocą katany.
I jeśli chodzi o fundament rozgrywki, Onimusha 2: Samurai’s Destiny nie wymyśla koła na nowo. Choć pierwsze chwile z grą potrafią zaskoczyć nieco bardziej otwartą i przygodową strukturą plansz, ostatecznie jest to tylko zgrabna iluzja i gra stosunkowo szybko wraca na stare, liniowe tory. My natomiast uzbrojeni w katanę (a z czasem w parę innych typów broni) mordujemy grupy przeciwników, od czasu do czasu rozwiązując proste zagadki. W starciach zaś, zamiast skomplikowanych i widowiskowych combosów, większe znaczenie ma precyzja i wyprowadzanie krytycznych obrażeń poprzez wstrzelenie się z animacją ataku w odpowiednie okienko czasowe w kontrze do ciosu przeciwnika – co jest zabójczo satysfakcjonujące i pozwala błyskawicznie uporać się z wrogiem, ale i bywa mocno ryzykowne. Walka nawet po latach zapewnia masę radochy i dlatego polecam Wam grać na wyższych poziomach trudności, gdzie faktycznie trzeba się skupić na schemacie zachowania oponenta. Najdotkliwsza wada tej gry to koszmarna kamera w potyczkach z bossami: areny są za małe i nagłe przejścia statycznych ujęć dezorientują oraz generują momenty, w których przeciwnik atakuje nas spoza naszego pola widzenia, bo omyłkowo zrobiliśmy o jeden krok za dużo i gra postanowiła zmienić perspektywę. Wiele razy zdarzyło mi się przez to zginąć i powtarzać całe starcie.
Nobunaga Oda musi umrzeć... znowu
To, co jednak czyni tę grę eksperymentalnym sequelem, to cała warstwa okołogameplayowa, która jest tak diametralnie inna od tej z „jedynki”, że całość przypomina co prawda pierwszą Onimushę, ale wyjętą żywcem z alternatywnego wymiaru. Twórcy niespecjalnie hamowali się ze swoim szaleństwem i narracyjnie poszli w zupełnie inne rejony. Mamy tu dużo więcej humoru i fajnego absurdu, jak chociażby scena ucieczki przy pomocy mechanicznego wierzchowca czy nawet walka, w której przybieramy formę demonicznego Mega Mana, czego Keiji Inafune nie potrafił sobie najwidoczniej odmówić. W efekcie klimat całej gry jest zdecydowanie lżejszy, mimo że nie brakuje tutaj osobistych dramatów tragicznych postaci.
Choć historia okazuje się niezwykle prosta, uczestnicy przedstawionych wydarzeń są miejscami tak ekspresyjni, że ogląda się to wszystko z autentycznym zaciekawieniem – przykładowo demoniczny fechmistrz Gogandantess to honorowy rywal głównego bohatera, kradnący rycerskością każdą scenę, w jakiej się pojawia. Tak diametralnie inna atmosfera gry może zniechęcić część fanów „jedynki” oczekujących ponownie klimatu grozy, ale do mnie ta zmiana trafiła, bo pomimo gameplayowych podobieństw nie da się tej pozycji odmówić naprawdę unikalnego charakteru. Chociażby z uwagi na takie detale jak mechanika dawania prezentów towarzyszom wpływająca delikatnie na przebieg gry – mamy kilka postaci, z którymi umownie możemy rozwijać więź, co prowadzi do delikatnie alternatywnych ścieżek, dodatkowych pomniejszych etapów do rozegrania i nowych scenek rozwijających historię pobocznych bohaterów. W „jedynce” w ogóle nie było miejsca na coś takiego i tutaj może się wydawać dorzucone od czapy, ale ostatecznie dało fajny efekt przekładający się również na dodatkową zachętę do powtarzania gry.
Jubei Yagyu w nowym standardzie
Przejdźmy jednak do samego remastera, bo pewnie to Was interesuje najbardziej. W tym wypadku mówimy o delikatnych szlifach i sami twórcy zaznaczają na początku gry, że dokonali jedynie minimalnych modyfikacji oryginalnej zawartości. Przykładowo usunięto świetne muzyczne intro, które w oryginale odpalało się po chwili bezczynności w menu głównym. Poza uwspółcześnionym sterowaniem solidnie zwiększono rozdzielczość – dzięki temu modele postaci prezentują się bardzo ładnie. Tym razem nad całością czuwał sam Motohide Eshiro, czyli reżyser oryginalnego projektu, i Capcom wykonał dużo lepszą robotę niż przy okazji remastera pierwszej części. Widać to szczególnie w przypadku prerenderowanych teł, które zostały o wiele lepiej odrestaurowane, a otoczenie cieszy oko wyrazistymi detalami. Ostatecznie gra prezentuje się dzięki temu bardzo dobrze – biorąc pod uwagę jej wiek i uwzględniając, że mamy do czynienia z minimalnymi poprawkami przekładającymi się głównie na klarowniejszy obraz. W tym wypadku chodziło przede wszystkim o to, aby nic nie zepsuć, i Capcom zdecydowanie się postarał – w przeciwieństwie do innych remasterów gier z tamtego okresu, które często się niepoprawnie wyświetlają albo nawet usuwają część oryginalnych efektów graficznych. W nowym wydaniu Onimushy 2: Samurai’s Destiny nie zauważyłem, aby coś prezentowało się nieprawidłowo lub sprawiało problemy techniczne. Choć niewykluczone, że uważni fani po zestawieniu obu wersji coś takiego jednak znajdą.
Cala reszta nowości to już raczej kosmetyka i gratka dla fanów poszukujących ciekawostek. Dołożono nowe poziomy trudności: fabularny dla osób zainteresowanych głównie opowieścią oraz piekielnie trudny dla największych wymiataczy. Fani mogą też spodziewać się kilku dodatków w menu głównym, jak grafiki koncepcyjne, możliwość odsłuchu ścieżki dźwiękowej czy natychmiastowy dostęp do kilku minigier. Polacy na pewno docenią obecność napisów w naszym języku, na które w pierwowzorze nie mogliśmy liczyć. Cieszy również dodanie opcji przełączania angielskich głosów na oryginalne, japońskie, ale o tym już wspominałem przy okazji pierwszych wrażeń.
Klasyka porządnie zarchiwizowana
- nadal satysfakcjonująca walka;
- wciąż intensywna i wciągająca przygoda;
- klimatyczne lokacje;
- schludnie wykonany remaster z drobnymi ulepszeniami i bonusami;
- dodanie polskiej wersji językowej jako miły gest;
- bonusy w galerii i japońska ścieżka dźwiękowa.
- kamera utrudniająca starcia z bossami.
Ostatecznie otrzymaliśmy więc dobry remaster, który archiwizuje ważnego reprezentanta klasyki, zapewniając do niego łatwy dostęp nowemu pokoleniu graczy i możliwość wygodnego nadrobienia zaległości na współczesnych platformach. Czy Wam to wystarczy – na to pytanie musicie już odpowiedzieć sobie sami. Ja jestem zadowolony i bawiłem się bardzo dobrze, nawet pomimo elementów, które w oczach wielu współczesnych fanów wirtualnej rozrywki mogą być ciężkostrawne i postrzegane jako archaizm – jak wspomniana wcześniej kamera sprawiająca problemy przy bossach. Niemniej, jeśli się odpowiednio zaangażujecie i nie zabraknie Wam cierpliwości, możecie liczyć na wyjątkową, miejscami przyjemnie wymagającą i potwornie wciągającą przygodę w stylu, jakiego dziś, niestety, próżno w grach szukać.
Onimusha 2: Samurai’s Destiny była świetną grą w czasach PS2 i niemal ćwierć wieku później nic się w tej materii nie zmieniło. Bez zaskoczenia – remaster wydany po latach to tylko i aż ten sam zestaw wad oraz zalet z delikatnymi poprawkami i bonusami, które docenią przede wszystkim fani. To szalona przygoda, która na tle współczesnych produkcji może wydawać się nieco skromna, ale nadrabia to świetnym tempem wciągającej rozgrywki i stylem opowieści, a ta – im bliżej końca, tym bardziej zaskakuje chaotycznym absurdem. Walka nadal dostarcza emocji, a klimatyczne miejscówki to śliczne i zapadające w pamięć pocztówki z naprawdę wyjątkowego świata. Ja jestem ukontentowany i jeszcze bardziej nie mogę się doczekać premiery zapowiedzianej Onimushy: Way of the Sword. Recenzowany remaster „dwójki” był miłą podróżą w przeszłość i trzymam kciuki, by Capcom poszedł za ciosem i z czasem odświeżył również dwie kolejne odsłony serii.