autor: Maciej "Von Zay" Makuła
Brutal Legend - recenzja gry
Tim Schafer chciał wcisnąć szerokiej rzeszy graczy niebywale nietuzinkową produkcję. W końcu możemy podziwiać efekty tej karkołomnej operacji.
Bardzo nie lubię odgórnego nastawienia typu „wielkim poetą był”, a które to właśnie zjawisko zachodzi masowo wśród ludu w przypadku najnowszej gry Tima Schafera – Brutal Legend. Bo, o ile zgadzam się z opiniami o wielkim kunszcie autora i talencie do tworzenia klasycznych przygodówek – o tyle historia najnowsza, czyli dzieła powstałe po jego odejściu z LucasArts i założeniu Double Fine Productions, taka cacy już nie jest. Psychonauci, owszem, oczarowali mnie pomysłem na świat i całym zapleczem fabularnym – jednak sama rozgrywka była już sporą męczarnią. Z bólem wyznam, że zmęczyłem tę grę głównie dla późniejszej możliwości lansowania się na salonach oraz wyrywania lasek na tekst „hej, kotku, gram w tak niszowe, artystyczne i niekomercyjne (a jakże!) gry jak Psychonauci”. Nie idźcie tą drogą.
I tak, dojrzalszy o to doświadczenie, dosyć podejrzliwie wypatrywałem Brutal Legend, której świat w zapowiedziach twórców szykował się na absolutne cudeńko. Uniwersum, które powstało na obraz i podobieństwo okładek albumów tzw. muzyki metalowej. Do tego kilka legendarnych nazwisk i armia kawałków, zostawiających w tyle nawet gry muzyczne – bosko. Niemniej, ponieważ historia lubi się powtarzać, cały czas dręczyło mnie najważniejsze pytanie – co z samą rozgrywką?
Jak oni grają!
Brutal Legend opowiada historię Eddiego Riggsa. Jest on „roadiem”, czyli po naszemu członkiem ekipy technicznej – dbającym o to, by zaplecze każdego koncertu było dopięte na ostatni guzik. Problem naszego bohatera wygląda jednak tak, że choć potrafi on skonstruować każdą scenę i naprawić każdy instrument, to nie może niestety naprawić granej przez współczesne kapele muzyki (a przynajmniej przez tę, z którą podróżuje w intrze gry). Co drażni go niesamowicie i pozbawia jego pracę smaku.

Na szczęście w żywocie Eddiego następuje zwrot o 180 stopni – zostaje on przygnieciony przez dekorację sceny („nic tak nie zmienia życia jak śmierć”). Nie sam zgon jest jednak tak spektakularny, a pojawienie się starożytnego boga metalu, Ormagodena, który przenosi jego „duszę utęsknioną do tych pagórków leśnych...” itd., czyli krótko mówiąc – do starożytnej Krainy Metalu.
Kraina Metalu to miejsce, w którym grane na gitarze „akordy mocy” (tzw. power chords) faktycznie mają moc: wywołują trzęsienia ziemi, ogniste eksplozje czy wyładowania elektryczne (skaczące naturalnie po strunach). Wszędzie wałęsają się demony, a niewinna tubylcza ludność toczy zacięty bój z generałem Lionwhytem – panem Hair Metalu. Jeśli jeszcze nie wydaje się Wam to zakręcone, to tylko dlatego, że z obawy przed zepsuciem Wam zabawy pomijam najciekawsze fragmenty.
Metale na złom
Bo najmłodsze dziecko Tima Shafera jest na każdym kroku dowodem jego nietuzinkowego podejścia do gier i od początku dosłownie atakuje gracza niezłymi patentami. By nie być gołosłownym – pierwsza rzecz, którą w grach zazwyczaj spotykamy, menu główne, to sekwencja oglądania albumu (z perspektywy pierwszej osoby), a kolejne punkty menu to zwyczajnie kolejne strony albumu, zręcznie przekładane, tudzież otwierane rękami Jacka Blacka (bo całość nakręcona została „na żywo” kamerą). Jak wchodzimy w posiadanie owego albumu? Ha, to już najlepiej sprawdźcie sami. W każdym razie gra już w pierwszych chwilach po jej uruchomieniu robi niesamowite wrażenie.