Leisure Suit Larry: Box Office Bust - recenzja gry
Po przeciętnej grze Magna Cum Laude, Larry Lovage powraca na nasze komputery i próbuje się zrehabilitować. Czy mu się to udało? Sprawdźcie sami...
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Zdarzają się takie chwile w życiu każdego gracza, gdy ma ochotę wyrzucić komputer przez okno, włożoną do czytnika płytę rozwalić w drobny mak, a twórców gry, która właśnie doprowadziła go do szewskiej pasji, żywcem obedrzeć ze skóry. Nie pamiętam już kiedy ostatnio jakiś produkt, rzekomo mający zapewniać dobrą zabawę, wywołał u mnie tak negatywne emocje. Najnowszy odcinek cyklu Leisure Suit Larry to po prostu koszmarny potworek, gra, której należy unikać za wszelką cenę.
Na początku nowe przygody Larry'ego nie zwiastowały porażki, wręcz przeciwnie. Po dłuższej chwili zabawy wydawało mi się, że firma Team17 podjęła słuszną decyzję, rezygnując z zestawu nudnych i niezbyt wymagających minigier (Magna Cum Laude) na rzecz otwartego świata, po którym można się swobodnie poruszać i wykonywać misje w dowolnej kolejności. Szybko jednak okazało się, że konwencja "sandboksa", tak znakomicie zrealizowana w serii Grand Theft Auto, nie jest w stanie uratować tej programistycznej pomyłki, której na imię Box Office Bust.
Zgodnie z zapoczątkowaną w Magna Cum Laude tradycją głównym bohaterem gry jest Larry Lovage. Ów niezbyt rozgarnięty młodzieniec, który jeszcze niedawno zajmował się podrywaniem dziewczyn na uczelni, teraz wybrał się do Tinselwood (odpowiednik Hollywood), gdzie siedzibę ma niewielka wytwórnia filmowa należąca do jego wuja Larry'ego Laffera. Na prośbę krewnego, nasz bohater rozpoczyna tajną misję, której celem jest odnalezienie kreta, sabotującego kolejne projekty studia. Zadanie nie jest łatwe. Stary Laffer nie cieszy się uznaniem swoich podwładnych, a jakby tego było mało, większość poznawanych pracowników idealnie pasuje do profilu dywersanta.
Produkt firmy Team17 oferuje kilkadziesiąt misji głównych a także rozmaite zadania poboczne, które nie są w żadnym stopniu obowiązkowe. Jak na typowy "sandbox" przystało, gra pozostawia dużą swobodę w podejmowaniu kolejnych wyzwań – sami więc decydujemy o tym, czym aktualnie będziemy się zajmować. Wyjątkiem są trzy dłuższe scenariusze, w których Larry usypia na planie i we śnie wciela się w bohaterów kręconych w Laffer Studios filmów. W takich sytuacjach trzeba uporać się z serią kilku połączonych ze sobą misji, których w żaden sposób nie można przerwać.
Stawiane przed Larrym zadania byłyby bardzo interesujące, gdyby autorzy wykazali się jakąkolwiek pomysłowością. Niestety, pod tym względem Box Office Bust jest grą zaskakująco słabą. W kolejnych misjach robimy w kółko jedno i to samo, mianowicie biegamy od budynku do budynku, by porozmawiać z przebywającymi w nich pracownikami studia lub zabrać jakiś istotny przedmiot. Schemat ten urozmaicany jest raz na ruski rok banalnie prostą minigrą, pozwalającą fotografować dziewczyny, którą w przypadku niepowodzenia można do woli powtarzać. Często natomiast uruchamia się zegar odmierzający czas do zakończenia misji, ale zazwyczaj jest go tak wiele, że dzielący nas od celu dystans można pokonać wielokrotnie bez większego wysiłku. Gdzie tu wyzwanie? Nie mam zielonego pojęcia.
Misje sprawiałaby pewnie nieco lepsze wrażenie, gdyby nie to, że przygotowany przez twórców gry teren nie poraża swoimi rozmiarami. Terytorium miasteczka filmowego, które jest główną areną zmagań, można przebiec z jednego końca na drugi w kilkadziesiąt sekund, co jest wynikiem żenującym. W rezultacie dokładne zapoznanie się z planem przestrzennym wytwórni, wliczając w to wnętrza wszystkich budynków, nie powinno zająć nikomu więcej niż godzinę, a mowa tu wyłącznie o eksploracji w trakcie wykonywania zadań, a nie o dokładnym zwiedzaniu terenu. Świat przedstawiony w Box Office Bust zaczyna się nudzić niewiarygodnie szybko i jest to jeden z najpoważniejszych zarzutów pod adresem tej gry.