autor: Maciej Jałowiec
Battlefield: Bad Company - recenzja gry
Cel twórców był ambitny - połączyć rewelacyjny multiplayer z singlem cechującym się ciekawą fabułą i niebanalnym humorem. Choć plan nie został wykonany w stu procentach poprawnie, jego wyniki są bardzo zadowalające.
Już drugi raz stykamy się z sytuacją, w której odsłona rdzennie pecetowego cyklu pojawia się wyłącznie na konsolach. Po Modern Combat pojawia się długo wyczekiwane Bad Company, w którym twórcy próbują pokazać, że idea trybu conquest i skupienie się na rozgrywkach wieloosobowych nie musi być domeną serii Battlefield. Piszę „próbują”, ponieważ skutek jest taki, że multiplayer wprawdzie trzyma wysoki poziom, ale już kampania dla pojedynczego gracza woła o pomstę do nieba.
Trailery prezentujące klimat misji single player obiecywały interesującą fabułę okraszoną wybornym humorem. I tak rzeczywiście jest. Historia zaczyna się w momencie, gdy animowany przez nas żołnierz, Preston Marlowe, trafia do kompanii B (zwanej także Bad Company), w której armia skupia samych awanturników stających co chwilę przed sądem wojskowym. Przeznaczeniem tych żołnierzy jest naturalnie iść na wojnę w charakterze mięsa armatniego. Preston zostaje przydzielony do drużyny składającej się z samych ciekawych postaci – Haggarda (porywczy facet lubujący się w materiałach wybuchowych), Sweetwatera (typowy grzeczny chłopiec z amerykańskiego college’u) i sierżanta Redforda, starającego się, by wszystkie jego akcje zawsze trzymały się ustalonego planu.
Ich pierwsze wspólne zadanie na wojnie przeciwko Rosjanom wprawdzie zostaje zakończone sukcesem, lecz po drodze natykają się na nieznanych najemników pracujących dla wroga. Żaden z bohaterów by się nad tym faktem dłużej nie zastanawiał, gdyby Sweetwater nie zdradził kompanom, że armia najemna opłacana jest sztabkami złota. Ponura perspektywa śmierci w walce dla regularnej armii i okazja do odnalezienia większej ilości drogocennego kruszcu sprawia, że cała czwórka postanawia zdezerterować w poszukiwaniu najemników i ich fortuny.
Sama fabuła prezentuje się całkiem ciekawie i koncentruje się wyłącznie na poczynaniach naszych bohaterów. Oznacza to, że nie wiadomo dokładnie, gdzie walczymy, ani z jakiego powodu wybuchła wojna z Rosjanami. Wszystko kręci się wokół naszej dzielnej czwórki i poszukiwanego przez nich złota. Muszę przyznać, że takie rozwiązanie – choć nie pozwala na dogłębne wczucie się w atmosferę wojny – doskonale pasuje do lekkiego tematu, jaki podejmuje BF: BC.
Wspomniany humor objawia się nie tylko w fabule i dialogach bohaterów, ale również i w udźwiękowieniu – w menu słyszymy ciekawą wariację na temat marszu wojennego znanego z pierwszej części serii pod tytułem Battlefield 1942. Później, już w trakcie samej gry, możemy posłuchać spokojnych dźwięków radia zamontowanego w zdobycznym samochodzie.
Co jest w takim razie nie w porządku z trybem dla pojedynczego gracza? Wysiłki scenarzystów i muzyków zostały zniweczone przez fatalnie wykonaną sztuczną inteligencję przeciwników i naszych sprzymierzeńców. Za każdym razem, gdy stajemy oko w oko i lufa w lufę z wrogiem, oni robią niewiele lub zgoła nic, by uchronić się przed naszymi kulami. Przykucnięcie to niestety szczyt ich możliwości. Kierowanie pojazdami w wykonaniu NPC-ów również jest tragiczne: bywa, że kierowca utknie na kamieniu lub drzewie i nie dojedzie na pole bitwy. Dodam, że również nasi kompani praktycznie nie potrafią prowadzić. To przykre, że jedyną mocną stroną oponentów jest ich liczebność, a kolegów z kompanii B – nieśmiertelność.