autor: Paweł Surowiec
Battlestations: Midway - recenzja gry
Niezapowiedziana wizyta japońskich samolotów w bazie amerykańskiej marynarki wojennej w Pearl Harbor odbyła się rankiem 7 grudnia 1941. Każdy, kto nie spał na lekcjach historii, powinien kojarzyć piekło, jakie się tam wówczas rozpętało...
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Producenci i wydawcy RTS-ów nie rozpieszczają nas zbytnio tytułami traktującymi o zmaganiach dwóch wielkich flot – USA i Japonii – w burzliwych czasach II Wojny Światowej. Ciągle tylko ta Normandia i operacja „Overlord” (bij Szkopa!), czasami łaskawie pozwolą graczowi przelać wirtualną krew na froncie wschodnim (ale też „grzmoć Fryca!” w ramach przyjętej poprawności politycznej), czy gdzieś pośród piasków Afryki (tu już zdarzy się dokopać i Makaroniarzowi). I z trzech płaszczyzn stanowiących areny walki dwie są ciągle traktowane po macoszemu – powietrze i woda. Lecz przecież każdy kto czytał Burzę nad Pacyfikiem nieodżałowanego Flisowskiego albo oglądał klasyczne już monumentalne dzieła filmowe Tora, tora, tora lub Midway, wie, że i starcia potężnych pancerników czy też lotniskowców gdzieś pośrodku wielkiego oceanu również noszą wszelkie znamiona po temu, by wciągać jak bagno i dostarczyć sporej dawki rozrywki. Tymczasem sięgając w zakamarki pamięci odnajduję w niej tylko jeden tytuł, wydany całkiem niedawno i dotyczący wspomnianej tematyki – Pacific Storm. Lichutko. Dobrze się więc stało, że towarzystwa dotrzyma mu Battlestations: Midway, produkcja węgierskiego oddziału Eidosu. Niejako konkurencyjna, bo także łącząca w sobie dwa gatunki – strategii czasu rzeczywistego (taktycznej) i zręcznościowego symulatora.
Pierwszy kontakt z grą i... od razu źle wróżący zgrzyt. Mianowicie okazuje się, że użyto systemu plików UDF, które nie każdy napęd DVD rozpoznaje. Zanim więc zakupisz grę, drogi czytelniku, upewnij się, że nie będzie się to wiązało z dodatkowym wydatkiem. Kolejne wrażenie (podczas instalacji z innego czytnika) już napawające większym optymizmem: program rozpoznaje mój, nie będący wszak demonem szybkości sprzęt (Athlon 64 3500+, 1 GB RAM, GeForce 7600 GT), jako platformę highendową – i takie też wysokie detale graficzne aplikuje dla rozgrywki (ihaaa!).
Gdy tylko Battlestations: Midway zagościło na dobre na dysku, rzucam się na głęboką wodę, rozpoczynając kampanię dla pojedynczego gracza. Pierwsza misja to – nie mogło być inaczej w tym przypadku – niezapowiedziana wizyta japońskich samolotów w bazie amerykańskiej marynarki wojennej w Pearl Harbor (aloha Hawaii!), rankiem 7 grudnia 1941. Każdy, kto nie spał na lekcjach historii, powinien kojarzyć piekło, jakie się tam wówczas rozpętało. No więc w samym środku tego galimatiasu ja, zwący się tutaj Henrym Walkerem (dla kumpli od kielicha – Heniek), porucznik US Navy. I moja nikczemnych rozmiarów, ale całkiem sporych możliwości, łajba – kuter torpedowy typu Elco. Dla niewtajemniczonych: taka większa motorówka, tyle że uzbrojona. Oficer marynarki, tym bardziej amerykańskiej, nigdy nie płacze, więc z pokorą przyjmuję łupinę, którą oddano pod moją komendę, po czym zaczynam pruć z kaemów kal. 0.50 do kolejnych kluczów samolotów pilotowanych przez skośnookich lotników. Jatka, która się rozgrywa na portowych wodach i ponad nimi zwyczajnie zapiera mi dech w piersiach: w kilka chwil piękne niebo zasnuwa się chmurami czarnego dymu, taflę wody znaczą kilwatery kolejnych torped zrzucanych przez potomków samurajów. Serce jeszcze bardziej się raduje, gdy widzę, że na pancerniku Arizona dochodzi do potężnej eksplozji magazynu amunicji (w kilka minut zginęło wówczas ponad tysiąc marynarzy), a inny kolos, Nevada, rusza, starając się wyrwać z potrzasku na otwarte morze. Jeszcze tylko orkiestry McMillana grającej na pokładzie tej ostatniej brakuje...