
autor: Jakub Mirowski
Miłośnik gier dla jednego gracza – niby przez lepszy klimat, ale tak naprawdę jest słaby w multi.
Recenzja gry Tales from the Borderlands - solidna dawka humoru
Telltale Games wyrobiło sobie markę, tworząc epizodyczne przygodówki z minimalną rolą rozgrywki i naciskiem na historię, a Tales from the Borderlands jest przykładem tego, że przy odpowiednim podejściu formuła ta może pasować nawet do zwariowanego FPS-a.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- świetny humor w każdym odcinku;
- rewelacyjne postacie, wśród których brylują te autorstwa Telltale Games;
- nieco więcej akcji i udziału graczy w całej historii;
- nowe mechaniki stanowią pewne urozmaicenie;
- nawiązania do Borderlands i klimat tej gry czuć na każdym kroku;
- świetna oprawa audio – głosy i muzyka na najwyższym poziomie.
- ostatni odcinek ma momenty zarówno genialne, jak i bardzo przeciętne;
- najwyższy czas na zmianę silnika;
- zostawcie Handsome Jacka w świętym spokoju!
Niezależnie od tego, co sądzicie o Telltale Games – a studio to naprawdę można zarówno uwielbiać, jak i go nie znosić – trzeba kalifornijskim deweloperom oddać honor. Mając w ręku dwa sezony The Walking Dead, Wolf Among Us oraz Grę o tron, czyli tytuły osadzone w uniwersach sprzyjających poważnej tematyce, zabrało się za absurdalny, zwariowany świata stworzony przez Gearbox Software, tym samym powracając do komediowych klimatów z czasów Sama & Maxa, co nie było ruchem ani najbezpieczniejszym, ani najbardziej opłacalnym. A jednak posunięcie to ostatecznie wyszło na dobre tak twórcom, jak i graczom: Tales from the Borderlands robi wrażenie pierwszej gry od czasów Wolf Among Us, nad którą Telltale Games pracowało z prawdziwą przyjemnością.

Zacznijmy jednak od króciutkiej uwagi – wszyscy wiemy, czego się po kalifornijskim studiu spodziewać w kwestii rozgrywki, toteż nie będę nadmiernie narzekać na skrajny minimalizm w tym aspekcie. Nikt bowiem nie oczekiwał, że Tales from the Borderlands ze względu na materiał źródłowy z przygodówki opartej na dialogach i wyborach stanie się nagle napakowanym adrenaliną „Call of Killzonefieldem”. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że akcji jest tu zdecydowanie więcej niż w poprzednich grach tego dewelopera: nawet w nieco spokojniejszych epizodach trzeba od czasu do czasu chwycić za myszkę i klawiaturę, by postrzelać lub wykonać proste QTE. Bryluje w tym końcowy odcinek, w którym można nawet raz czy dwa zginąć bez poczucia utraty godności – co oczywiście nie zmienia faktu, że gra nadal jest wyjątkowo łatwa.

Telltale Games w ogóle stara się nieco urozmaicić rozgrywkę, głównie poprzez oferowanie różnych widoków z perspektywy dwójki kompletnie odmiennych bohaterów. Rhys jest pracownikiem korporacji Hyperion, próbującym zemścić się na swoim szefie za odebranie mu należnego stanowiska i upokorzenie; Fiona to oszustka, która całe życie spędziła na Pandorze i właśnie ustawia najbardziej spektakularny ze swych dotychczasowych przekrętów. Ich losy łączą się w momencie, gdy oba te plany nie wypalają. Od tej pory ten nieufny wobec siebie, tymczasowy tandem musi współpracować, by nie zginąć z rąk najemników, bandytów oraz ekscytującej fauny, zamieszkującej tę nieprzyjazną planetę. Obydwoje charakteryzują się oczywiście innymi umiejętnościami: Rhys potrafi hakować urządzenia elektroniczne i skanować otoczenie, w czym pomocne jest Echo Eye – wszczepione w jego oko specjalne urządzenie. Z kolei Fiona jako urodzona kleptomanka zbiera wszystkie banknoty, jakie wpadną jej w ręce, dzięki czemu w trakcie zabawy pojawiają się (z rzadka) nowe opcje dialogowe, związane oczywiście z przekupstwem rozmówcy, a także możliwość zmiany samochodu czy ubrania. Trudno nazwać te usprawnienia rewolucyjnymi, miło jednak widzieć, że Telltale zdobyło się na jakiekolwiek nowości – choć nawet z nimi warstwa rozgrywki nadal jest wyjątkowo uboga.